Pierwsza od czasów „Never Say Die” płyta Black Sabbath z Ozzym będzie wydarzeniem niezależnie od jej muzycznej zawartości. Jak wiemy, ukaże się ona w czerwcu i nagrana będzie w prawie że oryginalnym składzie: Ozzy Osbourne (wokal), Tony Iommi (gitara) i Geezer Butler (bas) oraz perkusista Brad Wilk (Rage Against The Machine).
Ostatnie solowe dokonania zarówno Osbourna, jak i Iommiego i spółki (pod szyldem Heaven & Hell) trudno zaliczyć do klasyki. Więc zapowiedzi, że płyta nr 13 na być bezpośrednim nawiązaniem do pierwszych trzech albumów Black Sabbath należało przyjąć z pewną rezerwą.
Gdy podano, że na pierwszy singiel promujący album „13” wybrano trwający prawie 9 minut utwór prawie przysiadłem z wrażenia. To musi być to, - pomyślałem - A nie jak w przypadku singla Deep Purple - trzy i pół minuty wycięte z kawałka, który nie trwa nawet pięciu minut.
Niestety „God Is Dead?” jako kompozycja trochę rozczarowuje. Utwór został rozciągnięty w czasie do granic przyzwoitości i zwyczajnie brakuje mu muzycznej zawartości, która by ten zabieg uzasadniała. Szczególnie pierwsza, powolna, ponad sześciominutowa część dłuży się i brzmi bardziej jak solowy kawałek Osbourna z ostatnich czasów.
Utwór rozpoczyna łagodny gitarowy motyw, charakterystyczny dla stylu gry Iommiego. Po krótkiej galopadzie, która kojarzyć się może bardziej z Iron Maiden niż Black Sabbath, tempo znowu siada. Ozzie śpiewa, a raczej w charakterystyczny dla siebie sposób melorecytuje. Jednak robi to w sposób mało porywający. Po chwili robi się trochę ostrzej i w pewnym momencie pojawia się melodia znana już z dokonań Black Sabbath z Dio.
Szczęśliwie, w połowie 7 minuty pojawia się charakterystyczny sabbathowy riff, podkręca się tempo i dopiero wtedy obcujemy z prawdziwym Black Sabbath z pulsującym basem i porządnymi riffami.
Tak jak lubię długie pokręcone i improwizowane utwory podlane progresywnym sosem, to niestety potencjał „God Is Dead?” został zepsuty niepotrzebnymi dłużyznami i strukturą kompozycji, która wydaje się być niedopracowana. Niestety duża w tym zasługa producenta Ricka Rubina, który nie zapanował nad tym w studio.
Zwraca uwagę, że w tej dziewięciominutowej kompozycji jest tylko krótka, około dziesięciosekundowa i raczej niezbyt porywająca solówka Iommiego, która robi wrażenie umieszczonej tu trochę przypadkowo. Należy mieć jednak nadzieję, że tak jak w przypadku Deep Purple utwór wybrany do promocji nowej płyty jest bardziej wynikiem przypadku, a nie wyznacznikiem zawartości całej płyty.