Sympatycy Dream Theater już odliczają dni i tygodnie do jesiennych premier wydawniczych swoich ulubieńców - studyjnego albumu oraz pamiątki z ostatniej trasy koncertowej, tymczasem wokalista formacji, James LaBrie postanowił umilić czas oczekiwania na nowy materiał kolejnym albumem wydanym pod swoim nazwiskiem.
„Impermanent Resonance” to niespełna pięćdziesiąt minut solidnego ciężkiego grania, chociaż z materiałem wypełniającym album jest jeden zasadniczy problem – doprawdy niewiele więcej da się na jego temat powiedzieć, aniżeli o zawartości poprzedniczki, wydanej przed trzema laty „Static Impulse”. LaBrie, zatrudniając identyczny skład muzyków, najwyraźniej wyszedł z założenia, że schemat obrany na użytek poprzedniej płyty dobrze sprawdzi się również i pod nowym tytułem. Powstało więc dziełko, analogicznie do wcześniejszego, pod względem stylistyki do bólu wręcz jednorodne, by nie rzecz nużąco skondensowane – przepełnione właściwie w całości energetycznymi metalowymi piosenkami.
Tak jak i wcześniej, jest bardzo melodyjnie, by nie rzecz – przebojowo; tak jak i wcześniej część kompozycji poddano raczej nie do końca przekonywującej próbie „upiększenia”, growlingiem, towarzyszącym niczym echo wokalnym partiom LaBrie. Ten drugi głos, podobnie jak na „Static Impulse”, należy do perkusisty Petera Wildoera – całe szczęście po raz kolejny pokazuje on jednak, że stać go na wiele więcej aniżeli zdzieranie gardła zza zestawu perkusyjnego. Bębniarz, który zresztą w swoim czasie był jednym z najpoważniejszych kandydatów na stanowisko Mike’a Portnoya w Dream Theater, prezentuje się znakomicie. Nawet odnieść można wrażenie, że w stosunku do poprzedniego albumu, zafascynowany jego umiejętnościami LaBrie, zdecydował się dać mu więcej swobody i wyeksponować kaskady jego połamanych patentów.
Generalnie jednak, nie ma na tej płycie nic nowego. Wokalista Dream Theater nagrał kolejną płytę, dla której raczej ciężko znaleźć bardziej stosowne miejsce, niż odtwarzacz płyt w samochodzie. Do podśpiewania, do przytupania – lecz niewiele poza tym. Co prawda aktywność wydawnicza Jamesa LaBrie, może nie powalająca, ale jednak na tle poczynań jego kompanów z Teatru Marzeń znacząca, warta jest pochwał, niemniej ciężko oprzeć się wrażeniu, że skazany na własne siły wsparte pomocą kompozytorską współpracowników, wypada znacznie bardziej pospolicie i zwyczajnie, aniżeli wtedy, gdy był zatrudniany przez innych - by wspomnieć choćby niegdysiejsze przygody z formacjami Frameshift, czy Ayreon. Po zapoznaniu się z najnowszą propozycją Jamesa LaBrie należy mieć nadzieję, że jego macierzysta grupa nie popełniła tego samego błędu, co on w przypadku „Impermanent Resonace” i nie spróbowała zdublować wcześniejszej płyty – ale o tym przekonamy się już za ponad miesiąc.