Ferris Mudd - Ferris Mudd

Artur Chachlowski

ImageW historii prog rocka miało już miejsce kilka prób nawiązania do twórczości grupy Yes. Jeszcze w latach 70 i 80-tych usiłowały uczynić to zespoły Starcastle i Fluid Druid, na początku lat 90-tych próbowały belgijski Now, hiszpański Harnakis i brytyjski Solstice, lecz największy wyróżnik Yesu, czyli szlachetny i niepowtarzalny głos Jona Andersona oraz kreowane przez niego przepiękne harmonie wokalne są przecież nie do podrobienia i na szczęście wciąż pozostają niedoścignionym wzorem dla licznych naśladowców. W grupie Ferris Mudd i jej debiutanckiej płycie mamy kolejną próbę nawiązania do stylistyki lat 70-tych i unikalnego brzmienia formacji Jona Andersona. Gdy słucha się otwierającego album nagrania „Time To Fly”, a konkretnie piętrowych harmonii wokalnych wykonywanych wysokimi głosami, to od razu cisną się do głowy skojarzenia ze starym Yesem. Ale w tej muzyce jest coś więcej. Od samego początku byłem pewien, że ambicje muzyków tworzących Ferris Mudd nie ograniczały się wyłącznie do tego, by naśladować Andersona i spółkę, dlatego też z ciekawością czekałem na kolejne utwory na płycie. No i rzeczywiście; w muzyce zespołu dają się odnaleźć także inne inspiracje. Gdzieś tam pobrzmiewają echa muzyki Pink Floyd („Over Your Head”, czy „Unrapped”), delikatność Radiohead, precyzyjność Rush, klarowność Marillion, a chwilami także rozmach grupy Kansas.

Muzyczne produkcje formacji Ferris Mudd nie ograniczają się wszakże do naśladownictwa. Zespół próbuje za pomocą różnorodnych środków nadać swojej muzyce znamiona indywidualizmu i serwuje nam mieszankę pompatycznego prog rocka z elementami przebojowej muzyki rockowej. Jawnym atutem zespołu jest jego śpiewający i grający na gitarze lider Steve Richard. Obdarzony jest on wysokim, wyrazistym głosem i pewnie dlatego często jego „leniwy” i „natchniony” sposób interpretacji nasuwa pewne skojarzenia ze wspomnianym już Jonem Andersonem. W Ferris Mudd Richardowi towarzyszą Lester Meredith (dr) i Danny Dicus (bg, k). Razem tworzą dobrze zgrane trio, które jest w stanie porwać słuchacza swoją ciekawą grą. Nagrany przez nich album jest bardzo spokojny i zrelaksowany. Chciałoby się powiedzieć, że czasami aż za spokojny, gdyż są chwile, że pragnęłoby się, by coś dynamiczniejszego zaczęło się wreszcie w muzyce Ferris Mudd dziać. Tymczasem zespół w ogóle nie przyśpiesza, przez co płyta pod koniec zaczyna robić się co nieco nudnawa. Jak na mój gust jest ona zbyt spokojna i zbyt jednostajna, jakby zespół grał i śpiewał na jedną nutę. Odnoszę wrażenie, że  Ferris Mudd popełnił zasadniczy błąd nie starając się bardziej zróżnicować swojego repertuaru, przez co nagrana przez nich płyta, poza kilkoma efektownymi momentami, jest za mało wyrazista i nie przekonuje w stopniu takim, jak obiecywała to otwierająca całość kompozycja „Time To Fly”. Być może tej płycie trzeba dać więcej szans, być może trzeba przedrzeć się przez kilka tajemnych warstw, być może trzeba poświęcić zdecydowanie więcej czasu, by odkryć jej pełny urok i całą magię? Mnie jednak nie udało się wychwycić aż takiej ilości atutów, by obiema rękoma podpisać się pod stuprocentową rekomendacją dla tej płyty. Choć muszę też przyznać, że muzyka grupy Ferris Mudd ma w sobie to coś, co przyciąga i każe do siebie powracać. Z pewnością nie odłożę tej płyty w najdalsze zakamarki mojej kolekcji, lecz na pewno nie raz jeszcze po nią sięgnę.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!