Panunzi, Stefano - A Rose

Łukasz Famulski

ImageStefano Panunzi, włoski klawiszowiec i kompozytor nie jest w Polsce osobą znaną. Można powiedzieć, iż jest osobą wręcz anonimową. Dziwne, zwłaszcza że Stefano Panunzi to artysta, z którym ściśle współpracują takie sławy sceny okołoprogresywnej, jak Tim Bowness (No-Man, Memories of Machines), Giancarlo Erra (Nosound, Memories of Machines), Gavin Harrison (Porcupine Tree), Mick Karn (Japan), Theo Travis, Peter Chilvers oraz wielu innych mniej lub bardziej uznanych twórców. Mam nadzieję, że ten krótki przegląd nazwisk wystarczająco zainteresował fanów muzyki progresywnej osobą Stefano Panunziego.

Do tej pory pochodzący z Włoch muzyk skomponował dwa albumy: "Timelines" (2005) oraz "A Rose" (2009) i to właśnie temu drugiemu poświęcona będzie niniejsza recenzja.

Czym zatem "A Rose" jest? Ujmując rzecz skrótowo, jest to album składający się z dziesięciu bardzo, ale to bardzo dobrze zaaranżowanych utworów, stylistycznie oscylujących w okolicach jazzu, rocka, popu, ambientu oraz paru innych trudnych do określenia gatunkach; całość zaś skupia się w 53 minutach, przy czym wszystkie utwory (z wyjątkiem "I Miss You") mieszczą się w granicach 6 minut.

"A Rose" nastrojowo jest dziełem z pogranicza melancholijnego sentymentalizmu (np. "Unreality"), choć nie brakuje tutaj emocji pozytywnych czy wręcz dodających energii ("On Line, Now!"). Panunzi odnajduje się także w piosenkach, które przy odrobinie dobrych chęci ze strony medialnych zarządców pasowałyby do rozgłośni radiowych (np. "Child Of Our Time"). Niemniej jednak album włoskiego kompozytora, jako całość, jest rzeczą stosunkowo trudną do przełknięcia.

Instrumentalnie, bowiem płyta Panunziego to prawdziwy majstersztyk, którego pełne zrozumienie wymaga czasu i skupienia. Aranżacyjne bogactwo niejednego słuchacza może przytłoczyć, choć jednocześnie wszystko do siebie pasuje i działa, jak w dobrze naoliwionej maszynie. Gitara basowa i perkusja tworzą znakomity duet, raz krocząc powolutku i niespiesznie, innym razem wprawiając słuchacza w pląsający taniec. Nie brakuje również wszelkiej maści solówek granych wprost na wszystkim. Zresztą jeśli wsłuchać się dobrze w "A Rose" można odnieść wrażenie, że solówki są tam właściwie wszędzie i jedynie momentami grają pierwsze skrzypce (no właśnie – solówka na skrzypcach też jest).

Panunzi jako rasowy klawiszowiec musiał rzecz jasna wszystko zdominować i udało mu się to znakomicie. Wszystko bowiem tonie w ambientowych głębokich pasażach, a i fortepian pełni tutaj niebagatelną rolę. W każdym utworze znajduje się jakiś smaczek, jakaś wisienka zwieńczająca kolejny kawałek tortu. Nie ma monotonii, wszystko jest zmienne, choć… album zachowuje, jeśli można to tak ująć, "piosenkowy charakter".

Na uwagę zasługują także artyści stojący za mikrofonem. Giancarlo Erra, Tim Bowness, Thomas Leer, Sandra O'Neill – czy to mało jak na 10 utworów, z czego aż 3 są całkowicie instrumentalne?

Podsumowując, album Stefano Panunziego zatytułowany "A Rose" to bogate i wielopoziomowe dzieło zatopione w melancholii, które powinno zadowolić każdego fana ładnych, lekko jazzujących "piosenek".

P.S. Ukazana na okładce płyty kremowa róża – tytułowa "A Rose" – podobno symbolizuje uduchowioną miłość.

[Już po opublikowaniu niniejszego tekstu, nasz przedstawiciel Marek J. Śmietański rozmawiał ze Stefano Panunzim i usłyszał, że tytułowa "Rose" posiada dwa znaczenia: po angielsku to oczywiście róża, a po włosku jest to dedykacja dla Rosemary - zmarłej kilka lat wcześniej siostry Richarda Barbieriego, który jest bliskim przyjacielem Stefano -przyp. ACh.].

MLWZ album na 15-lecie Steve Hackett na dwóch koncertach w Polsce w maju 2025 Antimatter powraca do Polski z nowym albumem Steven Wilson na dwóch koncertach w Polsce w czerwcu 2025 roku The Watch plays Genesis na koncertach w Polsce już... za rok