Niektórzy mawiają, że Anathema to najlepszy od czasów The Beatles zespół z Liverpoolu. Rodzinny muzyczny klan, jakim stała się Anathema, ma swoje 15 minut sławy. I dobrze. Bardzo dobrze. Świetnie przyjmowane (zarówno przez prasę, fanów i rynek) albumy, trasy koncertowe na wielką skalę, podbijanie „komercyjnych” list sprzedaży. Słowem: Anathema trafiła do mainstreamu. Zdziwiliby się nieco ci nowi fani zespołu, gdyby zapoznali się ze starszą od Weather Systems, We're Here Because We're Here czy A Natural Disaster twórczością zespołu. Doomowe korzenie zespołu gdzieś tam jeszcze przebijają się przez gąszcz orkiestracji, ładnych melodii oraz wokalnych dialogów Lee Douglas/Vincent Cavanagh. Co więcej, Anathema stała się rasowym, wręcz modelowym zespołem koncertowym. Kilkanaście lat temu czytałam wywiad z Danielem Cavanagh, w którym wspominał jak bardzo nie lubią prób i przygotowań do koncertów. Przez te wszystkie lata zmieniło się nie tylko podejście zespołu do wykonywania swej muzyki na żywo, ale i sam zespół. Dojrzalszy, bardziej świadomy swojego potencjału, wykorzystujący do maksimum swoje koncertowe atuty.
Trasa koncertowa promująca Weather Systems była nie tylko sukcesem frekwencyjnym, ale również artystycznym. Świetny dobór materiału, znakomite wykonawstwo, poczucie humoru muzyków zespołu, i... niesamowity kontakt z publicznością wręcz dopraszały się o wizualną pamiątkę z trasy.
Takie wydawnictwo zespół wraz z Lassem Hoile dla swoich fanów przygotował. We wrześniu 2012 roku Anathema wraz z towarzyszeniem filharmoników z Płowdiw zagrała na estradzie antycznego, pochodzącego z II wieku n.e., teatru. O samym obiekcie i mieście można napisać odrębny artykuł. Trakowie na terytorium dzisiejszego Płowdiw założyli osadę, w pełni ufortyfikowaną, którą nazywali Ewmolpia. W 342 roku p.n.e. Filip II (ojciec Aleksandra Wielkiego) zdobywa osadę i nazywa ją Filipopolis. Rzymianie, po zwycięstwach nad Trakami przejęli miasto i rozbudowali je (przy okazji zmieniając nazwę na Trimontium – miasto na trzech wzgórzach). Jednym z zabytków rzymskich jest marmurowy teatr. Przedstawienia teatralne mogło oglądać od 5 do 7 tysięcy widzów (na siedząco). Odkryty został w 1972 roku po przypadkowym osunięciu się ziemi. Amfiteatr częściowo odrestaurowano w drugiej połowie XX wieku. Służy teraz jako miejsce koncertów, przedstawień, projekcji filmowych. Tyle tła historycznego. Wróćmy do koncertowego materiału.
Wszyscy, którzy pojawili się w zeszłym roku na koncertach zespołu, wiedzą jakiego materiału można się na Universal spodziewać. Nie mogli nie zacząć koncertu od dwóch części Untouchable. Tak dobrze brzmiącej Anathemy nie słyszałam nigdy wcześniej. Przez cały koncert ani na chwilę nie spada jakość wykonawstwa. Mogłabym opisywać utwór po utworze, ale po co? Universal jest jak barwna, emocjonalna opowieść, którą należy (a wręcz trzeba) chłonąć w całości. Są na nim momenty tak piękne, emocjonalne, że byłoby nietaktem próbować je opisać (A Simple Mistake, Closer, A Natural Disaster, porywające Flying).
Udział orkiestry w koncercie te emocje jeszcze wzmacnia. Jeszcze bardziej „podkręcone” orkiestracje autorstwa Dave'a Stewarta uwypuklają piękno muzyki zespołu (absolutne mistrzostwo operowania nastrojem w Dreaming Light i The Storm Before The Calm). Uniknięto jednocześnie efektu przesłodzenia i przesytu. Równowaga między grą zespołu, a udziałem orkiestry została na Universal zachowana. Warto pochwalić aranżera, dyrygenta oraz filharmoników za znakomitą robotę. Wiele ciepłych słów można napisać o reżyserze całości, Lassem Hoile. Kto spodziewał się poszatkowanego montażu może się rozczarować. Długie ujęcia, niewiele filtrów oraz graficznych „przeszkadzajek” pomagają widzowi w odbiorze materiału. Najważniejszymi elementami show jest zespół i orkiestra na tle podświetlonych ruin teatru. Scenografia wręcz wymarzona i idealna. Pomimo kilku, naprawdę niewielkich wpadek słucha i ogląda się Universal z wielką przyjemnością. Świetny materiał, odległy o lata świetle od lekko niezbornych DVD Anathemy przygotowanych i wydanych swego czasu przez Metal Mind Productions. Chociaż... i one miały swój urok.
Na okładce DVD widzimy Danny'ego, Vincenta oraz Lee na tle rozgwieżdżonego przez ekrany telefonów komórkowych nieba. The Sky is the limit. Anathema nigdy nie była tak potężna. Kiedy zespół stracił kontrakt, przez lata nie wydawał płyt, nie koncertował, wydawało się, że to już koniec tej frapującej muzycznej opowieści snutej przez braci Cavanagh. Szczęście się jednak do liverpoolczyków uśmiechnęło. Wykorzystali dar od losu po wielokroć. Jak w przypowieści o pomnażaniu talentów.
-------
Komu mało zespołu? Pod koniec miesiąca Anathema w trzyosobowym (Lee Douglas, Vincent i Daniel Cavanagh) składzie zagra w Gdańsku, Poznaniu i Wrocławiu akustyczne koncerty. W imieniu organizatorów zapraszam!