Zespół The Polyphonic Spree mieliśmy okazję prezentować w audycji Mały Leksykon Wielkich Zespołów już w 2005 roku, a to za sprawą albumu „Together We’re Heavy”. Nie jest to zatem dla słuchaczy formacja zupełnie nieznana, chociaż album „Yes, It’s True” to pierwszy recenzowany na naszych łamach krążek tej grupy. W uzupełnieniu napiszę tylko, że jest to amerykańska formacja grająca rock symfoniczny z akcentami muzyki psychodelicznej. Powstała ona w 2000 roku w Dallas. Tworzy ją dziesięcioosobowy chór, sekcja dęta, perkusista, basista, harfista oraz gitarzyści. Wszystkim tym muzykom przewodzi Tim DeLaughter - główny wokalista, instrumentalista, klawiszowiec oraz perkusista. Trzeba dodać, że w związku z dużą liczebnością grupy, jej członkowie zmieniają się systematycznie podczas koncertów.
„Yes, It’s True” to album z muzą à la lata siedemdziesiąte, czyli jest to materiał nagrany w tradycyjnym ciepłym brzmieniu, a i sposób aranżacji wydaje się też nieco uwsteczniony. Co do charakteru muzyki zamieszczonej na albumie, to pojawiają się dość ckliwe i chwytliwe melodie, co z pewnością trzeba uznać za spory plus dla zespołu, który w zasadzie wydał swój krążek wiele lat temu, a potem ucichł na długi, długi czas. Teraz jednak The Polyphonic Spree próbuje odnaleźć się we współczesnym świecie muzycznej techniki. Wszystko za sprawą Tima DeLaughtera, który zafascynowany jest ze współczesną technologią, przejawiając wielką fobię w stosunku do portali społecznościowych (np. Facebook) i innych, dzisiaj niezbędnych i normalnych, udogodnień cywilizacji.
Na „Yes, It’s True” słychać i czuć duży potencjał grupy i interesujące możliwości przekazania szerokiej publiczności problemu, który cały czas drąży lider formacji. Na krążku znajduje się jedenaście kompozycji, z których każda opowiada interesującą historię i czyni to w stylu przypominające stare hippisowskie czasy. Mam wrażenie, że współczesne brzmienie The Polyphonic Spree oraz sama konstrukcja poszczególnych utworów (bez wyjątku są to krótkie, melodyjne i przyjazne uszom piosenki) przypominają swoim klimatem produkcje grupy Red Box z bardzo popularnej u nas płyty „Plenty”. Rodzi się tylko pytanie: czy taka (czytaj: do bólu wtórna) dawka poprockowej muzyki zainteresuje kogoś? Mnie osobiście to nie porywa, mojego zapału wystarczyło na jednokrotne przesłuchanie tego albumu i na razie nie widzę potrzeby, aby było ich więcej.