Sylwetki amerykańskiego multiinstrumentalisty i producenta Billy Sherwooda nie trzeba chyba nikomu z naszych Czytelników jakoś specjalnie przybliżać. Niezorientowanych odeślę do jednego z odcinków naszego małoleksykonowego cyklu „Siedem śmiertelnych grzechów…”, a także przypomnę, że przez pewien (krótki) okres Billy był członkiem regularnego składu grupy Yes, a ostatnimi czasy udzielał się w formacji o nazwie Circa:.
Billy Sherwood od czasu do czasu przypomina się jakimś solowym przedsięwzięciem i właśnie do naszych rąk trafia krążek zatytułowany „Divided By One”. Jest to zawierający dziesięć utworów stuprocentowo solowy album. Sherwood zagrał na nim na wszystkich instrumentach, sam zajął się produkcją, miksem i masteringiem, a do współpracy… nie zaprosił nikogo. Wszystkie dźwięki zrealizował sam, sam też zaśpiewał, a jego nazwisko firmuje kompozytorską stronę wszystkich utworów. Tak, „Divided By One” to w pełni autorski album, który stylistycznie mieści się gdzieś w szeroko rozumianym klimacie „a’la grupa Yes”. Decyduje o tym barwa głosu Sherwooda, nie aż tak bardzo odległa od wokalu Jona Andersona, a nade wszystko charakterystyczne brzmienie gitary – zdecydowanie stylizowanej na Steve’a Howe’a. Gdy dodamy do tego wszechobecne plamy syntezatorowych dźwięków oraz złożoną, dość skomplikowaną strukturę poszczególnych kompozycji – dodajmy, kompozycji o niezbyt oczywistych i niekoniecznie, przynajmniej przy pierwszym przesłuchaniu, wpadających w ucho melodiach - to mamy pełen obraz tego albumu.
Albumu, jako się rzekło, w pełni autorskiego. Lecz niekoniecznie w pełni satysfakcjonującego. Dlaczego? Z ręką na sercu powiem, że pomimo wielu starań niewiele zapamiętałem z tej płyty, a przecież zrobiłem do niej kilka podejść, w trakcie których naprawdę próbowałem dać szansę tej muzyce. Nie udało się. Być może to sprawa braku dobrych melodii, być może to kwestia niezbyt zróżnicowanego materiału? Albumu „Divided By One” słucha się bez emocji i bez uniesień. Nie ma w nim serca, a autorskie propozycje Sherwooda jakoś nie przekonują. Ot, dźwięki plumkają gdzieś w tle, śpiewane jakby na jedną nutę frazy wręcz nużą, muzyka zlewa się w jedną, nie bójmy się tego słowa: nudną całość, a do tego po pewnym czasie zaczyna drażnić automat perkusyjny.
Formuła w pełni autorskich albumów nie sprawdza się w każdym przypadku. Jedni wychodzą z tej próby obronną ręką, a inni nie. Jako modelowy i pozytywny przykład takiej indywidualnej pracy w studiu uważam pierwszy solowy, nagrany w 1970 roku, album Paula McCartneya. Na płycie tej Paul grał nawet na perkusji! Ale grał. Na „Divided By One” Sherwood perkusję zaprogramował. A właściwie zaprogramował urządzenie zwane syntezatorem perkusyjnym. Niby cel podobny, ale efekt jakże zgoła odmienny…