Pochodzący z 1975 roku „Masque” to ostatni album Kansas opublikowany przed słynnym „Leftoverture” – dziełem, które przewyższyło artystyczną jakością wszystko, czego formacja dokonała wcześniej, jak również i nie miało sobie równych wśród owoców twórczości grupy z lat następnych. Trzeci krążek zespołu zatem oceniany w szerszym dyskograficznym kontekście potencjalnie narażony jest na według niektórych być może krzywdzące porzucenie w cieniu następcy. Czy jednak jest to album na tyle udany, by mógł faktycznie w jakikolwiek sposób konkurować z „Leftoverture”?
To płyta, której osobliwość polega na fakcie, iż w sposób ewidentny zdradza dążenie grupy do stania się rockowym gigantem. Dla osiągnięcia tegoż celu Kansas chwycił dość zróżnicowanych środków, balansując pomiędzy rockowym przebojem a prog-rockową epopeją – owo „balansowanie” z biegiem czasu miało się okazać jednym z najprostszych sposobów na orientacyjne definiowanie estetyki Kansas. Wydaje się jednak, że spore ambicje będące siłą sprawczą „Masque” nie znalazły właściwej sobie mocy oddziaływania ukończonego produktu. Nie wszystkie sposoby na zdefiniowanie muzycznej tożsamości wciąż jeszcze młodej grupy sprawdziły się tu w stu procentach – powstał album ciekawy, aczkolwiek dość nierówny.
Zdradzane już wcześniej aspiracje do stworzenia prog-rockowych mini-suit, czy hard-rockowych hymnów ponownie doszły do głosu, dokonano również nieco desperackich prób zmontowania radiowego super-przeboju. Próby te jednak w efekcie przyniosły sztampowe, miejscami ocierające się o glam, bezbarwne płytowe wypełniacze. Zdecydowaną większość na albumie stanowią jednak kompozycje nacechowane zdecydowanie wyższymi ambicjami, nie tylko świadczące o zgraniu i artystycznej pewności siebie na ówczesnym etapie kariery, ale i wpisujące się w kanon najlepszych utworów w całym imponującym rozmiarami repertuarze Kansas – by wspomnieć choćby epicki „Icarus - Borne On Wings of Steel”, wyśmienicie wykoncypowane progresywne finale „The Pinnacle” czy hard-rockowy „Child of Innocence”.
Płycie „Masque” nieco brakuje do miana albumu-monolitu, o jego klasie świadczą raczej pojedyncze, wybrane nagrania. Co warte podkreślenia, za owe najbardziej fascynujące fragmenty płyty od strony kompozytorskiej odpowiada przede wszystkim gitarzysta/klawiszowiec Kerry Livgren, którego wielkie twórcze aspiracje, z albumu na album coraz ciekawiej egzekwowane, miały wkrótce ucieleśnić pragnienie stworzenia płytowego opus magnum, jak i piosenkowych megahitów.