Dziś w Małym Leksykonie gości zespół o nazwie Soul Secret i – wbrew temu, co sugeruje tytuł – na… trzeci krążek w dorobku tej progmetalowej kapeli. Nie wiem co przyświecało takiemu właśnie zatytułowaniu nowego albumu, ale jakiś głęboko ukryty sens musi w tym być. Na portalu MLWZ.PL śledzimy losy tej włoskiej grupy praktycznie od początku jej istnienia (recenzowaliśmy u nas obie poprzednie płyty: „Flowing Portraits” (tutaj) oraz „Closer To Daylight” (tutaj)) i trzeba przyznać, że zespół wyraźnie rozwija się i dojrzewa z albumu na album.
Początki zespołu Soul Secret sięgają 2004 roku. Jego skład dość często ewoluował, zmieniali się instrumentaliści i praktycznie można powiedzieć, że dzisiaj w Soul Secret jest tylko jeden oryginalny członek – założyciel: gitarzysta Antonio Vitozzi. Na nowej płycie towarzyszą mu: Antonio Mocerno (dr), Lino Di Pietrantonio (v), Claudio Casaburi (bg) oraz Luca Di Gennaro (k), który odpowiedzialny jest także za teksty poszczególnych utworów. W ogóle dźwięki jego klawiszy w ogólnym brzmieniu Soul Secret zdecydowanie wysuwają się na przód i mam wrażenie, że to właśnie on stał się teraz najważniejszym instrumentalistą w zespole.
Płyta „4” jest długa. Trwa ponad 72 minuty, na jej program składa się jedenaście kompozycji, a całość utrzymana jest w stylu progresywnego metalu. Co trzeba oddać Włocham to to, że to co robią, robią naprawdę nieźle. Nie grają sztampowo, nie gonią w piętkę, nie starają się za wszelką cenę olśnić słuchacza techniką, a ich muzyka nie zlewa się w papkę naśladowców mistrzów gatunku - grupy Dream Theater. Choć trzeba przyznać, że produkcjom Soul Secret niedaleko jest do Teatru Marzeń, a śpiew nowego wokalisty, Lino Di Pietrantonio, chwilami do złudzenia (szczególnie w wysokich rejestrach) przypomina młodego Jamesa LaBrie. Ale piszę to z zastrzeżeniem, że chodzi o raczej wysoką jakość muzyczną zbliżającą się do poziomu Dream Theater, a nie o zwykłe naśladownictwo. Na szczęście w graniu Włochów słyszalne są emocje. Słychać też mnóstwo ciekawych muzycznych pomysłów, które sprawiają, że „czwórkę” odbiera się z dużą przyjemnością.
Jest na tym krążku kilka elementów, które powodują, że tej przydługiej skądinąd całości słucha się bez znużenia, napięcie dozowane jest stopniowo, a gdy dotrze się już do finału albumu, to czeka tam siedemnastominutowa kompozycja pt. „The White Stairs”, która jest prawdziwym magnum opus tego wydawnictwa i ukoronowaniem poprzedzających ją 60 minut wyborni zagranej muzyki.
Mamy na tym krążku obligatoryjną balladę („In A Frame”), trochę elementów jazzrockowych (np. w „Traces On The Seaside”), jest świetny instrumentalny numer („Silence”), jest też sporo fragmentów muzyki kinematycznej (rozmowy, szepty, odgłosy pozamuzyczne, etc.). Jednym słowem, sporo dobrego dzieje się na tym krążku, całości słucha się dobrze, a dynamiczna gra Włochów i ich umiejętności utrzymane są na naprawdę bardzo wysokim poziomie. Wszystko to sprawia, że z czystym sumieniem mogę każdemu polecić ten album. Po prostu nie pamiętam już kiedy ostatnio słyszałem tak dobrą płytę z progmetalową muzyką.