Jim Alfredson w niektórych kręgach (głównie jazzowych) uważany jest dzisiaj za jednego z najlepszych hammondzistów na świecie. Jego nazwisko pozostaje jednak słabo znane w naszym kraju, a już w świecie progresywnego rocka wydaje się zupełnie anonimowe. Być może wydany przez nową, prężnie działającą na rynku wytwórnię płytową Generation Prog Records album „The Game Of Ouroboros” coś pod tym względem zmieni. Bo niewątpliwie zawiera on ze wszech miar bardzo intrygującą muzykę.
Theo to nazwa zespołu, na czele którego stanął Alfredson, zapraszając do współpracy Gary Davenporta (na basie i na Chapman sticku), Kevina DePree na perkusji oraz Jake’a Reichbarta na gitarze. Sam Alfredson obsługuje baterię licznych syntezatorów (to one zdecydowanie dominują w brzmieniu grupy Theo) oczywiście ze wszechobecnym Hammondem na czele, a także śpiewa. A jak się okazuje, posiada on bardzo ciekawy głos i potrafi z niego korzystać. "Z muzycznej perspektywy chciałem wprowadzić progresywne brzmienia na bardziej melodyjne tory i podkreślić, a właściwie uwypuklić rolę, jaką w tej muzyce zawsze pełniły instrumenty klawiszowe” – mówi Alfredson. Skąd jednak u artysty utożsamianego z jazzowymi kręgami (Jim Alfredson grał do tej pory m.in. w formacjach Root Doctor, Dirty Fingers i współpracował z bluesową wokalistką Janivą Magness) to zamiłowanie do prog rocka? Trudno to tak wprost wytłumaczyć. Faktem jest, że muzyk nigdy nie ukrywał swoich fascynacji twórczością Yes, ELP, King Crimson, Pink Floyd i Genesis. Czyż trzeba lepszych rekomendacji? Założona przez niego formacja Theo stała się platformą do zrealizowania muzycznych pomysłów, które od dawna chodziły po głowie naszemu bohaterowi.
Blisko godzinny album „The Game Of Ouroboros” zawiera sześć epickich, precyzyjnie skonstruowanych kompozycji. Utrzymane są one w stylu będącym wypadkową klasycznego, analogowego brzmienia syntezatorów i rozumnego użycia współczesnych elektronicznych zdobyczy techniki. Do tego dochodzą dość często obecne dźwięki fortepianu oraz (lecz pozostają one raczej w tle) gitarowe solówki. Nad wszystkim dominują jednak klawiszowo-epickie popisy Alfredsona, w którego grze wyraźnie słychać echa gry tych wszystkich Banksów, Emersonów, Wakemanów i Wrightów, a więc największych tuzów progresywnego rocka. W sumie daje to bardzo przyjemny efekt ciepłego brzmienia i miłego dla ucha klimatu (niebagatelną rolę odgrywa tu też ciepły wokal Alfredsona oraz liczne efekty pozamuzyczne – dźwięki telefonu, gwaru ulicy, automatycznej sekretarki, operatora centrali telefonicznej etc.). Przyjemnie słucha się tej muzyki, która, choć brzmiąca nowocześnie, utrzymana jest z dala od typowo neoprogresywnych brzmień, ale moim zdaniem śmiało może konkurować, chociażby z tak ostatnio, tu i ówdzie zachwalanymi płytami grup Beardfish, Pallas czy nawet Sylvan.
Najlepsze momenty płyty? Bardzo dobrze prezentuje się rozpoczynający całość tytułowy „The Game Of Ouroboros” idealnie wprowadzający w klimat płyty. Zaskakujący jest nieco Gabrielowsko brzmiący „Creatures Of Our Comfort”. Świetny jest liryczny temat „These Are The Simple Days”. Z instrumentalnego punktu widzenia prym wiodą dwie kilkunastominutowe kompozycje „Idle Worship” i „Exile”. Bardzo dużo się w nich dzieje i obie, będąc przykładem barwnego przepychu dźwiękowego, najlepiej oddają epicki i pełen rozmachu charakter muzyki Jima Alfredsona oraz jego grupy o nazwie Theo.