„Czasami coś wydaje się zdarzać przez przypadek, ale te zdarzenia nigdy nie są przypadkowe; one mają miejsce, czekając na nas na swój własny sposób. Czy to znaczy, że czasami zdarzenie czeka na Ciebie, właśnie na Ciebie? Nie przez przypadek, ale za sprawą przeznaczenia. Odbieraj zatem pozytywnie ścieżki, które przeznaczenie Ci oferuje.” [Alessandro Baricco, Castelli di Rabbia, 1991]*
Pięć lat musieliśmy czekać, żeby w końcu światło dzienne ujrzała druga płyta włoskiej formacji progresywnej Fjieri, która jest chyba jednym z najmniej płodnych wykonawców tego gatunku. Zespół założyli klawiszowiec i kompozytor Stefano Panunzi oraz multiinstrumentalista Nicola Lori pod koniec ubiegłego wieku. Lori zresztą jako basista i gitarzysta wspomagał również swojego rodaka na jego solowych płytach („Timelines”, 2005 i „A Rose”, 2009). Tym razem podstawowego składu dopełnił angielski multiinstrumentalista Jakko M. Jakszyk, najbardziej znany w świecie rocka progresywnego jako drugi gitarzysta i główny wokalista koncertowego składu King Crimson (od 2013 roku) oraz były członek grupy The Tangent. W przeciwieństwie do debiutanckiej płyty, współpracownicy Stevena Wilsona (Tim Bowness i Gavin Harrison) pojawili się tylko w pojedynczych utworach („Hidden Lives” i „In The Morning”). Pomimo tego wciąż w większości kompozycji wydatnie słychać wpływy twórczości zespołu No-Man, Briana Eno, jak również Richarda Barbieriego i Davida Sylviana (a właściwie ich macierzystej grupy Japan). Po uważnym przesłuchaniu płyty nie ulega wątpliwości, że Jakszyk bardzo godnie 'zastąpił' Bownessa jako wokalista, szczególnie że jego barwa głosu idealnie splata się z basem Loriego. Mimo dość jednolitej atmosfery i spójnego nastroju, które burzy jedynie piosenka „Damaged Goods”, niebezpiecznie ocierając się o klimat à la Toto, płyta nie jest ani przez chwilę nudna. Mało tego, kolejne przesłuchania pozwalają odkrywać wciąż nowe smaczki i tajemnice.
Utwór rozpoczynający album, instrumentalny „Oriental Dream”, z poruszającym saksofonem (Nicola Alesini) wprowadza słuchacza w lekko mroczny nastrój, co tylko potwierdza pierwsze odczucia po obejrzeniu okładki, ale jednocześnie ustawia dość wysoko poprzeczkę następnym piosenkom. Gitara Jakszyka wsparta klawiszami Panunziego i niejednokrotnie wzbogacona dźwiękami trąbki jazzmana Mike’a Applebauma z jednej strony wzbudzają niepokój („Before I Met You”, „It Would All Make Sense”, a zwłaszcza nieco męczący pod koniec „Zombie Love”), ale z drugiej wprowadzają w pewnego rodzaju trans graniczący ze stanem hipnozy („The City Lights”, „Not Waving, But Drowing”, „Hidden Lives”, instrumentalny „Sati”). Tematyka utworów koncentruje się przede wszystkim na cierpieniu, którego źródłem jest rozłąka czy też jakaś izolacja. Cover utworu „Flame” Richarda Barbieri i Tima Bownessa (z płyty „Flame”, 1994) tekstowo idealnie wpisuje się w ten sam wątek, co autorskie utwory firmowane przez trio Jakszyk - Lori - Panunzi. Choć piosenka ta jest często uważana za rarytas, to po wyjęciu krążka z odtwarzacza utwór 'tytułowy' zamykający album, czyli „Those Words (Words Are All We Have)” pozostaje w pamięci znacznie dłużej.
Bardzo cieszy, że Fjieri nie stało się ofiarą kompleksu drugiej płyty, misternie łącząc elegancki klimat, melancholijne kompozycje i stymulujące rytmy, a jednocześnie niepokojąco wpływając na wyobraźnię. Ponowne wzmocnienie włoskiego składu brytyjskim zaciągiem dało udany mariaż art rocka, rocka progresywnego, lounge jazzu i ambientu. Doskonałe brzmienie i znakomita jakość nagrania stanowią już tylko zwieńczenie perfekcyjnej współpracy solidnych muzyków. Niektóre utwory może za bardzo mają wilsonowski koloryt, ale te nawiązania w takim wydaniu nic a nic nie rażą. Należy jednak pamiętać, że jest to album, którego pełne przyswojenie wymaga spokoju i ciszy, a i nie zaszkodzi słuchanie w kompletnej ciemności, bądź przynajmniej w półmroku.
*) Motto płyty w tłumaczeniu własnym z angielskiej wersji językowej. Włoski oryginał sugeruje nieco inną wersję, w której mowa o szczęściu, co nieco kłóci się z ogólnym nastrojem albumu…