Ritchie Blackmore ostatnimi czasy mobilizuje wyobraźnię fanów obietnicami powrotu do grania rocka. Najpierw w sieci huczało od plotek o reaktywacji Rainbow, a ostatnio nawet sam Blackmore w wywiadach stwierdził, że planuje zagrać kilka stricte rockowych koncertów w czerwcu przyszłego roku. Nim jednak cokolwiek z tych obietnic się spełni Blackmore obdarzył swoich fanów dziesiątym albumem studyjnym zespołu Blackmore’s Night.
W zasadzie to zastanawiałem się, czy w ogóle podjąć się pisania tej recenzji, z jednej strony będąc dość ekstremalnym fanem talentu Blackmore’a, z drugiej wprost alergicznie reagując na jego ostatnie dokonania, nie mam przekonania, że zachowuję w tym wszystkim zdrowy osąd. Tak więc teoretycznie spokojnie mógłbym odesłać do recenzji poprzedniego krążka, która gdzieś na stronach MLWZ jest opublikowana (recenzja albumu „Dancer And The Moon” (2013) pod tym linkiem – przyp. A.Ch.) - nihil novi i na tym zakończyć. Blackmore przygotował bowiem kolejny przewidywalny krążek, który cierpi na dokładnie na te same wady, co pozostałe płyty tej formacji popełnione w tym stuleciu. Ot, kolejny produkt z rodzinnej manufaktury złożony piwnicach domu państwa Blackmore przez producenta Pata Regana.
Jeżeli czymkolwiek ta płyta muzycznie różni się od poprzedniczki, to większą liczbą skocznych kompozycji inspirowanych celtyckim folkiem oraz mniejszą liczbą aranżacji przywodzących na myśl nurt euro disco. Mój problem z tą muzyką, wynika stąd, że absolutnie nie jestem w stanie uwierzyć w szczerość jej przekazu. Muzyka, szczególnie ta nawiązująca do szeroko pojętej tradycji muzyki dawnej czy folkowej, powinna budzić emocje. A muzyka Blackmore’s Night wydaje się być w moim odczuciu emocji pozbawiona, albo są to takie emocje trochę baśniowo udawane.
Mało co na tej płycie brzmi szczerze. Sztuczne brzmienia, cyfrowo generowane i programowane instrumentarium, patetyczne aranżacje, i wszechogarniające poczucie wtórności i nijakości. Kolejny beznamiętny mariaż folku, popu z elementami quasi rocka. Płyta ta zieje emocjonalną próżnią i pustką. Kompozycje płyną, a ja po kilku przesłuchaniach nie jestem nawiązać z nimi emocjonalnej więzi. Są mi zupełnie obojętne. Są nijakie. Najlepsze utwory z albumu „All Our Yesterdays” plasowałyby się w dolnych rejonach na pierwszych czterech płytach zespołu. Żadna z nich nie ma w sobie nawet połowy uroku “Shadow of the Moon”, “Ghost of the Rose”, “Under the Violet Moon” czy “Fire at Midnight”.
Głównym tour the force płyty w zamierzeniu prawdopodobnie miała być instrumentalna kompozycja „Darker Shade of Black”. Sam tytuł mówi dosyć dużo, ponieważ nawiązanie do „Whiter Shade of Pale” jest niestety wyraźne nie tylko w warstwie słownej. Swoista wariacja zbudowana na bazie motywu kultowej kompozycji Procol Harum poprawionej melodią z „I Can’t Stand Falling In Love With You” mieści się gdzieś niebezpiecznie w rejonach pomiędzy parodią a pastiszem. A wszystko podlane kościelno-pogrzebowym sentymentalizmem rodem z „Ave Maria”, obejmującym łzawe skrzypki, kobiecy falsecik oraz kościelne organy. Emocjonalność tej kompozycji budowana jest tak oczywistymi środkami, oraz kliszami, że ich nagromadzenie wywołuje efekt Disneyowskiego patosu. Brakuje tylko księżniczki w wieży oraz księciunia na białym koniu.
Moja czteroletnia córka jest obecnie zakochana w kompozycji „Mam tę moc” z filmu „Kraina Lodu”. To jest ten sam rodzaj emocjonalnego przekazu, tylko w znacznie gorszym wykonaniu. Bo co by nie powiedzieć, Kasia Łaska (tak, to ta od Jona Lorda) jest w „Krainie Lodu” wokalnie daleko poza zasięgiem możliwości pani Candice Night-Blackmore. Jakby komuś było mało, dostanie też syntezatorowy podkład rytmiczny i takiż bas, a co tam. Na tle tego monstrum Blackmore próbuje wykrzesać z siebie ogniste gitarowe solo, które niestety brzmi trochę tak jakby wierny fan talentu Blackmore’a na siłę próbował skopiować jego styl.
A dalej jest wciąż przeciętnie. „Queen’s Lament” to obowiązkowa krótka akustyczna gitarowa miniatura, która ze względu na brak innych instrumentów pozwala odetchnąć.
„Allan Yn N Fan” to skoczny utwór oparty na celtycko-irlandzkim riffie, który wywołuje skojarzenia z twórczością Mike’a Oldfielda, o czym więcej za chwilę. Niestety znowu wszechobecny automat perkusyjny zabija we mnie całą przyjemność słuchania.
W podobnym skoczno folkowym klimacie utrzymane są tym razem już śpiewane utwory „Will, O The Wisp” i zamykająca płytę kompozycja „Coming Home”. Niestety niezdarne partie wokalne tych utworów nie pozwalają im utkwić na dłużej w mojej pamięci.
Biesiadny charakter ma również utwór tytułowy. Tym razem jest to obowiązkowa fascynacja folklorem naszych przyjaciół zza wschodniej granicy.
Najlepiej z grona skocznych kompozycji wypada chyba utwór „From the Other Side”, który niestety zbyt dużo zawdzięcza kompozycji „Fires At Midnight”, aby uznać go za w pełni samodzielny utwór.
Na płycie są trzy covery, niestety dosyć straszne. Mike Oldfield powinien wyzwać Blackmore’a na pojedynek za dosyć wulgarne potraktowanie pięknej kompozycji „Moonlight Shadow”. Niestety Candice Night, jak to mówią, wokalnie nie dźwignęła tematu, a również sam Blackmore przegrywa pojedynek solówkowy z Oldfieldem. Zaraz obok mamy równie znane co i nieudane „I Got You Babe”. A trzeci cover to już naplucie we własne gniazdo tj. remake kompozycji „Where Are We Going From Here” z płyty „Ghost of the Rose”, która z urokliwej ballady została przekształcona w okropnego pseudorockowego poganiacza na syntezatorowym podkładzie wzorowanym na najlepszych dokonaniach niemieckiej muzyki dyskotekowej.
Podsumowaniem całości są dwie nijakie ballady „Long Long Time” oraz „Earth Wind and Sky”.
O przeciętności tej płyty przesądza ostatecznie Candice, której wyraźnie skończyły się pomysły na linie melodyczne, a co więcej nabyła ona dosyć irytującej walecznej maniery wokalnej, która kompletnie nie współgra z jej tyleż dziewczęcym, co nie mającym skali, ani siły wyrazu głosem. Ritchie Blackmore jest cieniem samego siebie. Ogranicza się głównie do akompaniamentu w oparciu o te same skale i wielokrotnie powtarzane schematy.
Z jednej strony Ritchie Blackmore nic nie musi. Jego wkład w historię rocka oraz muzyki jest nie do przecenienia. Skończył już 70 lat i powinniśmy się raczej cieszyć, że wciąż jest między nami i ma w ogóle siłę do kontynuowania muzycznej przygody, niż marudzić. Jednak mimo wszystko nie mogę zrozumieć jak człowiek będący artystycznym wizjonerem i głównym architektem sukcesu całej rodziny Deep Purple, jest obecnie artystycznie najsłabszym ogniwem ze wszystkich aktywnych muzycznie członków tej grupy.
Bynajmniej nie oczekuję, że siedemdziesięcioletni artysta nagle odzyska młodzieńczy wigor czy dokona artystycznego przełomu. Ale można oczekiwać szczerości, zaangażowania i poczucia, że tobie, jako artyście, jeszcze na czymś zależy. Ja patrząc na koszmarne wideoklipy do tej płyty, które na swój sposób dostosowują się przekazem wizualnym do poziomu muzyki, widząc znudzoną do bólu twarz po prostu mu nie wierzę. Wielu herosów gitary nie jest już w stanie zmierzyć się z własną legendą. Mark Knopfler wydaje albumy nudne jak flaki z olejem, nowej płycie Davida Gilmoura też będzie chyba znacznie bliżej do słabego „The Endless River” niż do „Wish You Were Here”, ale w ich muzyce wciąż słyszę muzyczny profesjonalizm oraz rzetelność i uczciwość, której niestety tutaj nie dostrzegam.