„Sunray” to pierwszy pełnowymiarowy album doskonale znanej słuchaczom i czytelnikom Małego Leksykonu łódzkiej grupy Maze Of Sound. Zanim zespół wydał debiutancki album, wcześniej ukazała się EP-ka „Man In the Balloon” (2013) oraz pojedyncze klipy na YouTube.
Na krążku „Sunray” otrzymaliśmy prawie godzinną porcję muzyki. Jak na debiut moim zdaniem odrobinę za dużo, ale o tym dalej. Płyta rozpoczyna się od elektronicznie przetworzonych głosów, a po chwili wkraczają charakterystyczne progresywne brzmienia gitarowe i wokal – to „Rain Charmer”. Słucha się go bardzo przyjemnie. Ten znany z wydanej wcześniej EP-ki utwór mógłby być spokojnie lansowany na przebój, choć obawiam się, że trudno byłoby mu się przebić przez sieczkę preferowaną przez współczesne rozgłośnie radiowe. Po prostu jest on… za dobry. W jego finale pojawiają się odgłosy burzy. Potem mamy nieco bardziej dynamiczny, ale z uspokojoną częścią środkową, „Reflection”. Poza szybkim rytmem daje się zauważyć chwytliwy motyw grany na klawiszach, z którym po chwili znakomicie współgra gitarowe unisono. To bardzo marillionowski w swoim brzmieniu utwór. I dlatego naprawdę może się podobać. Dalej mamy tytułowy utwór z EP-ki „Man In The Balloon”, a zaraz po nim nagranie zatytułowane „Animal” i muszę przyznać, że w pewnym momencie niepotrzebnie zaczyna się ono ciągnąć, niepotrzebnie nieco nużąc słuchacza. Ale emocje opadają tylko na chwilę, gdyż oto pojawia się „Trick Of The Witch” - spokojna i jedyna na płycie instrumentalna kompozycja. Bajka. Palce lizać. Tuż po niej słyszymy „Mad Hatter”. To zabawna kompozycja, w której wiele się dzieje. Kuba Olejnik interpretuje go wokalnie w sposób nieco teatralny, a całość ma chyba najmocniejszy ze wszystkich utworów zaprezentowanych na płycie, neoprogresywny wydźwięk. Wyciszenie następuje w balladowym „Forest”. To nastrojowa kompozycja, choć w jej połowie następuje nagły zwrot i przyspieszenie akcji dzięki obsługiwanym przez Piotra Majewskiego klawiszom przypominającym brzmienie organów Hammonda. Zakończenie albumu jest również dość spokojne. Stanowi go najpierw najdłuższa na płycie kompozycja „Last Sunray”, która robi duże wrażenie, oraz następujące po niej ostateczne wyciszenie w postaci utworu „Memory”, który chyba jeszcze bardziej zadziwia, i to w niezwykle pozytywny sposób.
Przysłuchując się „Sunray” zdecydowanie widać, że zespół bardziej dynamiczne kompozycje zamieścił na początku płyty, zaś bliżej końca zamieścił spokojniejsze nagrania. Z jednej strony taki kontrast wydaje się być dość ciekawym, aczkolwiek mało oryginalnym zabiegiem, a z drugiej - kończenie płyty spokojniejszymi utworami może działać na słuchacza usypiająco, zwłaszcza po dość długim słuchaniu – przypominam, czas trwania płyty to prawie godzina. Pod tym względem albumowi brakuje nieco równowagi. Zważywszy na to, iż jest to debiutancki album, pozostaje oszczędzić słów krytyki mając nadzieję, że kolejne albumy zespołu będą równiejsze. Ale to tylko mała uwaga. Z pozytywów trzeba zauważyć ciągotki zespołu w kierunku licznych (i umiejętnie zaprezentowanych przez zespół) nawiązań do muzyki pop. Czyżby celem była komercjalizacja, a raczej próba zaistnienia w rozgłośniach radiowych, jakże zamkniętych na rock progresywny? Skoro pochodzący z Łodzi zespół Coma osiągnął sukces, to dlaczego Maze of Sound mieliby go nie osiągnąć? Tym bardziej, że w swoim melodyjnym i przyjemnym dla ucha neoprogresywnym graniu nasi bohaterowie czują się jak ryba w wodzie i obiektywnie rzecz biorąc płytę „Sunray” trzeba zdecydowanie zapisać po stronie pozytywów.