Druga solowa płyta Paula McCartneya ukazała się w maju 1971 roku w nowym muzycznym świecie. Świecie, który rozkwitał świeżymi rockowymi podgatunkami, zaludniał się barwnymi postaciami o ogromnych talentach, zajmującymi sceny po obu stronach Atlantyku. Przede wszystkim jednak – w nowym świecie, w którym nie istniał już największy w historii zespół rockowy, The Beatles. Album zatytułowany „Ram” okazał się świadectwem, że w tamtym czasie to właśnie McCartney najbliżej pozostawał związany z nastrojami, do jakich w ostatnich latach działalności grupy przyzwyczajał na płytach sygnowanych nazwą The Beatles.
Przygnębiająca atmosfera nieuchronnego schyłku Czwórki z Liverpoolu przygasiła w McCartneyu charakterystyczną muzyczną witalność i różnorodność – powstały na przełomie 1969 i 1970 roku solowy debiut, nagrany niemal w pojedynkę, brzmiał wyjątkowo surowo i ascetycznie. Gdy jednak opadł kurz po ostatecznym rozwiązaniu grupy, artysta wraz z żoną Lindą skompletował zespół towarzyszących muzyków i wziął się do pracy nad nową płytą. Efekty pokazały, że nie tylko wspomniana witalność powróciła, ale wraz solowym materiałem McCartneya poniekąd wróciła również magia muzyki Beatlesów sprzed momentu, gdy kryzys w szeregach zespołu na dobre rozgorzał.
„Ram” urzeka różnorodnością stylów i nastrojów w podobny sposób, w jaki oddziaływał choćby bogaty „Biały Album”. McCartney krąży pomiędzy bluesem, rockiem, folkiem i wodewilem tak sprawnie i przekonująco, jakby żaden bolesny zwrot w jego karierze nie miał miejsca. Pomysły melodyczne, konstrukcyjne (warto przytoczyć wielowątkowy „Uncle Albert/Admiral Halsey”) oraz aranżacyjne (zwróćmy uwagę na à la „lennonowskie” wsparcie wokalne Lindy w „Dear Boy” czy orkiestracje w "The Back Seat of My Car") cały czas funkcjonują według dobrze znanego i lubianego przepisu. Tyle tu wigoru i wspaniałych pomysłów, że ciężko tak beatlesowskiemu wciąż materiałowi zarzucić epigoński charakter. To muzyka bardzo kolorowa i pozytywna, mimo że w tekstach niemało jest goryczy i wyrzutów nawiązujących do niedawnych konfliktów.
Album „Ram” po wydaniu bardzo długo nie mógł doczekać się należytego uznania krytyków. Być może bardziej przekonujący byli Lennon i Harrison, w tamtym okresie jakby skłonniejsi do pójścia z prądem nowej muzycznej dekady. Bo nie da się ukryć, że tą wydaną wiosną 1971 roku płytą McCartney tkwił jeszcze w końcówce lat 60.; póki co, wciąż bliżej mu było do Beatlesów aniżeli do Wings.
Po wielu latach płycie w końcu zaczęto oddawać należne honory – i nic dziwnego, wszak jest to tak udany album, że grzechem byłoby wykluczać go z doborowego towarzystwa takich tytułów, jak „Imagine”, „All Things Must Pass” czy sam „Band On The Run”.