Van Der Graaf Generator - World Record

Maciej Polakowski

Kolejny album Van Der Graaf Generator, wydany w tym samym składzie, co poprzedni „Still Life” i w tym samym roku, co poprzedni. Zarazem jest to krążek zamykający drugi okres twórczości zespołu.

„When She Comes” – pierwsze moje odczucie, gdy usłyszałem to nagranie było takie, że brzmienie jakby się przerzedziło. Nie ma już praktycznie żadnej głębi. Hammill natomiast albo mówi, albo wrzeszczy. Melodia jest niewyraźna. Kawałek ratuje tylko solo saksofonu i później krótkie przetwarzanie głównego tematu.

„A Place to Survive” – rozpoczyna się prostym beatem perkusji i takim samym riffem. Wokalista się wydziera. Komercyjny akompaniament, głuchota brzmienia i brak pomysłu aż boli. Przez drugą połowę utworu ciągnie się beznadziejna jam session.

„Masks” – początek dający nadzieję na coś lepszego, ale jak się okazuje później, płonną. Znowu wrzeszczący wokalista, znowu jakieś jammowanie w środku. Jeszcze do tego nieudane zakończenie.

„Melurglys III” – początek i delikatna część, w której Peter śpiewa „Melurglys III…” to jedyne pozytywy tego czegoś. Nagranie to, razem z „A Place to Survive”, najbardziej wyrażają bezsilność i brak weny twórczej zespołu w tamtym okresie. Piętnastominutowe jammowanie, bezsensowne, byleby tylko wypchać czymś płytę, żeby nie miała długości dwudziestu pięciu minut, bo to nie wypada. Beznadzieja i tragedia.

„Wondering” – jeśli chodzi o najpiękniejsze ballady VDGG, to jest to dla mnie numer trzy w całej ich dyskografii. Jedyne, co tu przeszkadza, to za ostry wokal Hammilla. Natomiast wreszcie mamy przestrzeń, pomysł i ambitną symfoniczną aranżację w końcówce. Dobry finał, na pocieszenie, na koniec.

Na „Godbluff” zespół zmienił styl, ale jeszcze wtedy mało kto mógł przewidywać coś złego. Na „Still Life” grupa zapadła na dziwną chorobę upraszczania i braku pomysłów, przy tym – niestety – zatracania muzycznych elementów ze swoich najlepszych czasów. Do wydania „World Record” choroba ta tak się rozwinęła, że gdyby nie utwór „Wondering”, to powiedziałbym, że na tym albumie umarł Van Der Graaf Generator. Nie wiem jak tę płytę odebrali fani zespołu w tamtych czasach. Wiem natomiast co czuje słuchacz z tego roku – zawód, przygnębienie, może troszkę rozgoryczenie, że tak to się potoczyło. Jest to przykre, ale płycie nie należy się więcej niż ocena 3,5/10.

Wraz z krążkiem „World Record” zakończył się drugi etap w historii grupy. Następny album, wydany został już nie przez wszystkich członków wcześniejszego zespołu, bo przez Hammilla, Evansa, Pottera (oprócz nich na płycie wystąpił jeszcze Graham Smith). Banton i Jackson zdecydowali się odejść. „The Quiet Zone, The Pleasure Dome” – to już nie Van Der Graaf Generator, tylko Van Der Graaf. Znacznie różni się on stylistycznie od dokonań VDGG, bo są na nim skrzypce, a nie ma organów, fletu i saksofonów. Zgromadzony materiał też jest słaby, ale w ostatecznym rozrachunku minimalnie lepszy od „World Record”.

MLWZ album na 15-lecie Steve Hackett na dwóch koncertach w Polsce w maju 2025 Antimatter powraca do Polski z nowym albumem Steven Wilson na dwóch koncertach w Polsce w czerwcu 2025 roku Tangerine Dream w Polsce: dodatkowy koncert w Szczecinie The Watch plays Genesis na koncertach w Polsce już... za rok