Sesje nagraniowe do płyty „Godbluff” okazały się tak produktywne, że materiału wystarczyło aż na dwa krążki. Tak to w 1975 roku został wydany pierwszy z nich, a rok później światło dzienne ujrzał drugi, omawiany właśnie przeze mnie „Still Life”.
Pierwszym utworem na płycie jest „Pilgrims”, który rozpoczyna się spokojnie – organami i wokalem Petera. Miejscami pojawia się delikatna polifonia. Melodia to połączone krótkie motywy, nie bardzo z siebie wynikające. Refren jest dość dobry, a byłby jeszcze lepszy, gdyby Hammill go nie krzyczał, tylko zwyczajnie śpiewał. Na koniec mamy jeszcze solówkę saksofonu, ale powtarza ona melodię refrenu i fragmentu zwrotki.
„Still Life” – znowu spokojny początek, sam wokal i organy. Mija dwie i pół minuty i wchodzą pozostałe instrumenty. Słyszymy riff organów. Hammill krzyczy swoje partie, powraca temat z początku. Zakończenie to spokojny śpiew i sam fortepian. Jest to bardzo ładny moment, chyba najlepszy na płycie. Na sam koniec, na chwilkę wchodzą jeszcze pozostałe instrumenty.
„La Rossa” – utwór dziwny tekstowo, jak na Hammilla z VDGG. Muzycznie posklejany z różnych fragmentów, lepszych i gorszych. Podoba mi się folkująca wstawka po szóstej minucie. Później już prawie cały czas do końca wokalista nie śpiewa, a krzyczy, co staje się męczące. Ostatnia minuta to odrobinę jammujące instrumentalne wariactwo. Utwór ulatuje z głowy zaraz po zakończeniu płyty. Pozostają tylko niektóre motywy, ale bardziej za sprawą tekstu, niż melodii.
„My Room (Waiting For Wonderland)” – zaczyna się spokojnie, perkusją, basem i saksofonem sopranowym, po chwili Hammill śpiewa przyjemną zwrotkę i przy okazji prezentuje nam rozpiętość swojej skali głosu – dla odmiany w dół. Później powtarza ten sam temat melodyczny o oktawę wyżej. Mamy solo saksofonu, po nim po raz trzeci pojawia się zwrotka, całe szczęście z malutkim przetworzeniem, które zmienia charakter melodii. Pojawia się jammowanie aż do samego końca.
„Childlike Faith in Childhood’s End” – zaczyna się powoli, fletami i śpiewem Hammilla. Po tym, po raz pierwszy słyszymy temat główny. Wokalista krzyczy i rozpoczyna się maltretowanie tematu z nową, skontrastowaną częścią w środku. Pierwszy raz mamy do czynienia z melodią finału. Po niej wreszcie występuje upragniony element starego dobrego VDGG, czyli riff powtarzany z równocześnie granym drugim, głównym tematem melodycznym. Ten właśnie temat podchwytuje Hammill i później płynnie wynika z niego finał, będący tekstowo dobrą klamerką spinającą album – „There’s a time for all Pilgrims”. Wokalista znowu wrzeszczy zamiast śpiewać. Wszystko cichnie. Koniec. Jest to chyba najbardziej przemyślana pozycja na płycie.
Płyta różni się od poprzednich przede wszystkim swoją wymową. Tamte były bardziej tajemnicze i pesymistyczne, ta natomiast sprawia wrażenie - o dziwo - nieco optymistycznej i pogodnej. Możliwe, że to dlatego, że Hammillowi w tamtym okresie bardziej poukładało się w życiu prywatnym. Postawa reszty muzyków jest słabsza, niż na poprzednich albumach (wyjątek to „The Least..”) i równa – nikt się nie wyróżnia. Utwory są mniej przemyślane, jest więcej jammowania i w niektórych momentach wieje nudą. Album nie wciąga jak poprzednie i nie ma tak wyraźnego klimatu. Znajdziemy na nim kilka dobrych momentów, ale żaden z nich nie zachwyca, ani nie intryguje.