Po wydaniu albumu „Pawn Hearts”, zespół Van Der Graaf Generator na dobre zaistniał na scenie rockowej. Nic zresztą dziwnego, bo była to płyta odkrywcza i pokazująca coś zupełnie nowego. Szczególnie spodobała się ona we Włoszech, gdzie została ogłoszona płytą roku. Zespół odbył wyczerpujące trasy koncertowe po tym kraju. Swoją twórczość promował także w wielu innych miejscach, co spowodowało popsucie się życia prywatnego muzyków. Pierwszym, który nie wytrzymał był Hammill. Powiedział, że woli nagrywać, niż jeździć i koncertować, zatem kończy z zespołem, ale pozwala pozostałej trójce występować dalej pod niezmienioną nazwą. Pozostali muzycy jednak, czy to z lojalności, czy z przepracowania, zdecydowali się rozwiązać zespół w 1972 roku. W następnych latach, Hammill poświęcił się twórczości solowej, w której nagrywaniu – o dziwo - pomagali mu ludzie, z którymi wcześniej grał w VDGG, szczególnie Evans, Banton i Jackson. Okazało się, że panowie nie mogą się obejść muzycznie bez siebie wzajemnie, co za tym poszło, w 1975 roku postanowili oni reaktywować zespół Van Der Graaf Generator.
W takich okolicznościach powstała płyta „Godbluff” otwierająca drugi okres w historii zespołu, który charakteryzował się uproszczeniem utworów i brzmienia, zelżeniem awangardy, psychodelii, elementów space i wstawek symfonicznych, rezygnacją z dużego pogłosu, pozostawieniem większego miejsca jazzowi i – niestety - mniejszym obrazowaniem tekstu muzyką. Dodatkowo, Hammill zaczął grać trochę na gitarze elektrycznej. Tłumaczył on w wywiadzie na temat tego albumu, że postanowili stworzyć nowy repertuar, łatwiejszy do prezentowania na scenie oraz że nie chcieli nagrać płyty typu „Pawn Hearts – son”.
Album rozpoczyna się utworem „The Undercover Man”, ten z kolei bardzo subtelnym wstępem z delikatną grą wszystkich instrumentów i cichym śpiewem Hammilla. Wszystko rozkręca się, gdy wokalista dociera do „You and the Undercover Man”. Kompozycja składa się z połączonych ze sobą dość dobrych motywów, jednak nie bardzo z siebie wynikających, przez co nie jest ona płynna, lecz jakby rwana. W jej środku pojawia się dobra solówka Jacksona na saksofonie sopranowym.
„Scorched Earth” zaczyna się samym clavinetem Hammilla grającym główny temat, do którego z czasem dołączają pozostałe instrumenty. Ogólnie utwór jest zbudowany także z tak pozczepianych ze sobą części, aż do połowy, gdy na dobre wchodzi drugi temat melodyczny i jest bardzo długo przetwarzany - to coś jest dodane, to coś odjęte (zwłaszcza w rytmach perkusji). Na końcu mamy krótką walkę dwóch głównych melodii, ostatecznie wraca ta pierwsza. Mnie w tym utworze najbardziej podoba się rola perkusisty Evansa, właściwie to tylko dzięki niemu nie jest nudno.
„Arrow” rozpoczyna sama perkusja, później dołączają się do niej bas, clavinet i saksofony. Pojawiają się dysonanse i takie jakby jam session. Bez sensu, bo temat nijak z tego nie wynika. Zaczyna się właściwy wstęp (clavinet i saksofon w rolach głównych), wchodzi bardzo ostry wokal Hammilla, przedstawia nam główne melodie, z każdym kolejnym razem śpiewając je natarczywiej. Podobają mi się kulminacje na słowie „arrow” oraz to podejście do nich. Wtedy Hammill już niemal krzyczy, lecz najważniejszy jest przekaz emocjonalny. Pod koniec pojawia się saksofon, który przejmuje rolę wokalu i powtarza jego partie. Wszystko powoli się uspokaja, a na sam koniec słyszymy jeszcze clavinet, saksofon i perkusję grające motyw ze wstępu.
Ostatnia pozycja na płycie to „The Sleepwalkers”. Rozpoczyna się ona przedstawieniem tematu, który później wiele razy będzie wałkowany. Pojawia się też element jam session. Ogólnie utwór jest zbudowany podobnie do pierwszego, czyli posklejany z różnych motywów, z tym że Hammill, zamiast śpiewać, to bardziej wrzeszczy, co powoduje utratę harmonii i melodii. Ciekawym żartem jest wprowadzenie w środek utworu czegoś na kształt cha-cha-bossa novy. Na końcu mamy nieco spacerockowy fragment z dobrymi pochodami organów, które pojawiły się na momencik wcześniej.
Ten album dla mnie jest smutną zapowiedzią tego, co w najbliższych latach miało stać się z Van Der Graaf Generator. Zaczęły znikać elementy, za które ich szczególnie lubiłem, jak obrazowość, duża przestrzeń, wielowątkowe utwory, emocje czy klimat, a coraz bardziej uwypuklały się te, których nie lubiłem, czy też takie, których do tej pory nie było (a są słabe). Dużo więcej miejsca, niż dotychczas, dostał jazz. Zelżała psychodelia i awangarda, które były nieodłącznym elementem klasycznego stylu zespołu. Prawie całkiem zaniknęły fragmenty space czy wstawki symfoniczne. Wniosek: zespół zmienił styl na bardziej komercyjny i prostszy (dlaczego prawie wszystkim związanym z progresywnym rockiem grupom z tamtych czasów wpadał do głowy taki sam pomysł ?).
Jeżeli chodzi o postawę muzyków na „Godbluff”, to mniej więcej wszyscy trzej panowie: Hammill, Jackson i Banton, prezentują podobny, dobry poziom. Mnie natomiast najbardziej podoba się perkusista Guy Evans, który gra bardzo pomysłowo, przez co ratuje słuchacza przed nudą. Co chwilę zmienia rytmy, czym napędza utwory i dobrze je akcentuje. Jest on tutaj zdecydowanie najlepszą i najważniejszą postacią, bez której album „Godbluff” byłby monotonny i dużo bardziej nieciekawy.
Utwory są równe i budowane na podobnych zasadach, nie ma wśród nich żadnego bardzo dobrego. Najbardziej w pamięć zapada intrygujący „Arrow” przez ciekawy wokal Hammilla. Płyta jest dość dobra, ma własny klimat, jednak nic w niej nie urzeka.