Po zakończeniu trasy koncertowej promującej krążek „Going for the One”, po krótkiej przerwie na zebranie sił i myśli, Yes ponownie wszedł do studia w Londynie z zamiarem rejestracji materiału na kolejny album. Z czasem między grupą a producentem zaczęły wywiązywać się drobne nieporozumienia, dotyczące zarówno muzyki, jak i sposobu jej nagrywania. W kilku źródłach można wyczytać, że podobno odbiło się to na samym brzmieniu. Po zaznajomieniu się z albumem, stwierdzam, że rzeczywiście znacznie ono zubożało. Nie dość, że zniknął duży pogłos, to jeszcze przestery samych instrumentów są jakby „suche” i momentami sztuczne. Zmiany dotknęły także poziomu samych kompozycji.
Te można podzielić na trzy grupy: bardziej przemyślane, na szybko dokomponowane (czyt.: doimprowizowane) oraz niewydane dotychczas utwory z dawnych czasów (przed „The Yes Album”).
Grupa pierwsza: najlepszą pozycją na krążku jest spokojna ballada „Onward”, w której przez cały czas daje się słyszeć niezmienny riff gitary Howe’a oraz długie dźwięki basu Squire’a (nie podoba mi się nałożony na nie efekt). Rozmachu nadają całości orkiestrowe wstawki autorstwa Andrew Pryce’a Jackmana. Drugim wartym uwypuklenia utworem (nawet pomimo swojej niewielkiej długości) jest „Madrigal”. Prym wiodą w nim klawesyn Wakemana, gitara klasyczna Howe’a oraz oczywiście wokal Andersona. Całość sprawia wrażenie lekkiego nawiązania do folkowej muzyki angielskiej. Trzecim utworem (być może trochę na siłę) przydzielonym przeze mnie do tej grupy jest kompozycja otwierająca płytę „Future Times/Rejoice” zawierająca dużo improwizowanych partii, ale jeszcze prezentująca jakikolwiek poziom artystyczny. Elementem, który szczególnie zwrócił moją uwagę jest specyficzne połączenie akordów wchodzące po „Six the tears that separate”, przypominające troszkę twórczość Kansas. To, co w tym momencie wyprawia sekcja rytmiczna, pozostawię bez komentarza. Dobra jest natomiast gitara Howe’a. Ten sam motyw wróci jeszcze na samym końcu po słowach „round and round”.
Grupa druga: znajdą się tutaj tylko dwie pozycje z płyty. „Circus of Heaven”- nudny i bezbarwny kawałek Andersona, w którym na końcu daje się usłyszeć kilka zdań wypowiedzianych przez syna Jona – Damiona. Tekstowo mamy tutaj nawiązanie do lubianej przez dziecko historii zaczerpniętej z książki Ray’a Bradbury’ego, którą Anderson czytał kiedyś przed laty. „On the Silent Wings of Freedom” uważana jest za najlepszą pozycję na albumie. Nie mam pojęcia, dlaczego. Pełno w niej psychodelicznych, nieprzemyślanych improwizacji oraz niepasujących efektów nałożonych na poszczególne instrumenty. W dodatku Anderson śpiewa, jakby niedawno przechodził przeziębienie. Jedyny pozytywny tutaj aspekt to typowo „yesowy” tekst.
Grupa trzecia: „Arriving UFO” – zarówno tytuł jak i zawartość sugerują okres powstania tego kawałka. Całość mocno trąci psychodelią, dodatkowo pełno tu miernych improwizacji. Mimo tego, niektóre motywy pozostają w głowie. „Release, Release” – denerwujące chórki, brak spójności, w środku solo perkusji na tle krzyków kibiców oraz krótka jammowana solówka Howe’a. To w zasadzie wszystko. „Don’t Kill the Whale” – pseudosingiel z powodu nieatrakcyjnej melodii, jednolitości segmentów i przesadzonej ilości marnych solówek. Jedyna ciekawostka to dotychczas nieznane fanom Yes brzmienie Birotronu obsługiwanego przez Ricka Wakemana.
„Tormato” w dyskografii Yes figuruje jako płyta dziwna, kontrowersyjna. Po naprawdę solidnym „Going for the One” wypada ona słabo, żeby nie powiedzieć źle. Słuchacza razi „spłaszczone” brzmienie oraz „prymitywizm” niektórych utworów. Całkiem jakby Yes wygrzebał jakieś odrzucone w latach wcześniejszych kawałki i wydał je na jednym krążku jako kolejny album studyjny. Problem w tym, że nie wszyscy rozumieją i co za tym idzie, nie akceptują takiej koncepcji. Ponadto, pomysł nakładania na instrumenty nowych „nowocześniejszych” efektów kompletnie nie wypalił. Denerwują i w lepszym odbiorze muzyki przeszkadzają liczne nieczystości wokalne – zarówno solo, jak i w chórkach. Zniknął tak wspaniale wykorzystywany przez Wakemana Mellotron oraz organy kościelne. Technika muzyków, delikatnie mówiąc, także nie powala. Co zatem pozostało w muzyce Yes, skoro nie ma już techniki, formy ani klimatu…?
Dla mnie „Tormato” to najsłabszy album klasycznego okresu twórczości zespołu.