Po niejednoznacznie przyjętym przez krytykę albumie „Relayer”, członkowie Yes podjęli decyzję o chwilowym zawieszeniu działalności zespołu w trosce o rozwój solowych karier poszczególnych jego członków. W 1976 roku, grupa zebrała się na nowo, wyjechała w trasę koncertową po Ameryce Północnej i rozpoczęła przygotowania do nagrywania nowego albumu. Zarówno podczas koncertów, jak i prób w studio, Patrick Moraz naraził się Andersonowi swoją nieumiejętnością wiernego odtworzenia klawiszowych partii Ricka Wakemana. Po problemie przedyskutowanym wspólnie przez wszystkich członków grupy, Moraz musiał opuścić zespół. Na jego miejsce, z początku w charakterze muzyka sesyjnego, został zaproszony Rick Wakeman. Z czasem okazało się, że pełni on w nagrywanej muzyce tak dużą rolę, że powinien po raz drugi w historii stać się pełnoprawnym klawiszowcem Yes. Z czasem dokładnie tak się stało.
Zasadniczą różnicą zamysłu twórczego w stosunku do kilku poprzednich wydawnictw grupy Yes, było delikatne „skomercjalizowanie” brzmienia i budowy utworów na rzekomo łatwiejsze w odbiorze. W tym celu, w studio wykorzystano ośmiościeżkową taśmę. Koncepcja znalazła swój oddźwięk także w samej okładce albumu, dużo prostszej niż te wcześniejsze spod pędzla Deana.
„Going for the One” – nieco szalony utwór zdominowany przez elektryczną gitarę hawajską oraz notorycznie chodzący bas. W gruncie rzeczy, kawałek ten ma służyć chyba tylko i wyłącznie ukazaniu popisów całej grupy, a muzycy próbują osiągnąć swój cel poprzez długie powtarzanie tych samych motywów w głosie głównym i modyfikowanie swoich partii w głosach pobocznych. Trudności w odbiorze sprawia zdecydowanie przesadzona w swoim zamyśle gitara Howe’a, który apogeum denerwowania słuchacza osiąga w bezrytmicznym, atonalnym, falującym glissando w połowie piątej minuty.
„Turn of the Century” – subtelnie rozpoczyna go Howe na gitarze akustycznej, z czasem dołącza się do niego Anderson (o dziwo tym razem dobrze dopasowując intensywność swojego wokalu do wcześniej stworzonego klimatu) w pięknej, delikatnej melodii, która na długo pozostaje w głowie. Z czasem do Andersona i Howe’a dołącza reszta zespołu, najlepszą robotę robi tu Wakeman na swoim Mellotronie. Po przedstawieniu nam wszystkich melodii, zespół rozpoczyna ich przetwarzanie. Znowu na pierwsze miejsce wybija się klawiszowiec, dość klasycznie brzmiącym fortepianem. Niestety, jak to już u Yes bywa, przez zbytnio ochocze i niezbyt dobrze zorganizowane przekształcanie motywów, zespół zgubił wspaniały klimat z początku utworu. Wszystko kończy niewykorzystująca dotychczasowego materiału dźwiękowego instrumentalna coda z Howe’em w roli głównej.
„Parallels” – utwór pierwotnie przeznaczony na solowy album Squire’a. Faktycznie elementem, który nadaje największą motorykę nagraniu jest bas, grający przez dłuższy czas chwytliwy riff, będący tu głównym „smaczkiem”. Pozycja trzecia z płyty jest w swoim zarysie bardzo podobna do pierwszej. Znowu służy ona pokazaniu umiejętności muzyków poprzez liczne improwizacje. Znowu zespół przesadza z długością i intensywnością popisów, przez co denerwuje i poniekąd nudzi słuchacza. Dodatkowym elementem, który może drażnić są końcówki fraz wokalnych - gryzą się z akompaniamentem (nakładanie się akordów dur na moll).
„Wonderous Stories” – krótka, ładna, stonowana ballada, odpoczynek po „Parallels”. Ciekawostką jest dźwięk dwunastostrunowej portugalskiej gitary Howe’a, wprowadzającej do utworu nieco odmienne, bardziej egzotyczne brzmienie.
„Awaken” – najdłuższy i najlepszy utwór na płycie, mający bardzo wyraźny i trafiony szkielet konstrukcyjny, stworzony na zasadzie kontrastów. Najpierw energiczne fortepianowe wprowadzenie zestawione jest z delikatniejszą „zwrotką”, śpiewaną przez Andersona. Następnie rozpoczyna się ostra, trudna w odbiorze część pełna progresji oraz polifonicznych - nie jestem pewien czy do końca dobrze przemyślanych - partii (Squire zapewne bardziej skupiał się na tym, żeby utrzymać swój ogromny trzygryfowy bas, niż żeby posłuchać, jak jego zagrywki współgrają z tymi innych członków zespołu). W utworze nie zabraknie oczywiście także przydługich, niepotrzebnych improwizacji. Po fragmencie bogatym w modulacje i progresje, inteligentnie zakończonym, rozpocznie się kolejna skontrastowana do poprzedniej część, przez cały czas rozwijająca się i rozszerzająca, dążąca do kulminacji. Opiera się ona na popisach Wakemana na organach kościelnych, natomiast reszta zespołu przez cały czas podporządkowuje swoją grę tylko i wyłącznie tworzeniu tła dla klawiszowowca. Po raz kolejny daje się słyszeć idealnie dopasowany Mellotron. Do organów dołącza się odważniejsza gitara elektryczna. Słychać wokalistę, muzyka staje się coraz śmielsza. Niestety, w takim momencie solo na gitarze elektrycznej gra Steve Howe i zamiast dostosować się do monumentalnego akompaniamentu, prezentuje porwane, chaotyczne jazzowo-bluesowe zagrywki. Znowu wchodzi Anderson. Tuż przed osiągnięciem przez utwór zdawałoby się punktu kulminacyjnego, następuje delikatne uspokojenie, Wakeman gra krótką wstawkę na organach solo, wprowadzającą do ostatniego fragmentu tej części. Wspaniały Mellotron wraz z organami oraz towarzyszeniem reszty instrumentów poprzez wielość progresji prowadzą nas do punktu kulminacyjnego kompozycji. Po szerokim pionie akordowym, momentalnie wszystko się uspokaja. Powraca melodia wokalna ze „zwrotki” z dodanym nowym tematem na końcu, tym samym spinając utwór swoistą klamrą. Klawisze tworzą wspaniały, podniosły nastrój. No i na sam koniec, pojawia się gitara Howe’a, która po raz kolejny kompletnie nietrafioną zagrywką niszczy wcześniejszy klimat. Po co? Było to zupełnie niepotrzebne.
Koncepcja uproszczenia muzyki, o której wspomniałem na początku, na „Going for the One” objawia się nie tyle w ogólnym „komercyjnym” odbiorze, co w mniej ambitnej konstrukcji utworów. Jako przykład podałbym chociażby pozycje: pierwszą i trzecią. Ich forma i idea jest bardzo łatwa i prosta (parę tematów melodycznych, a reszta wypełniona improwizacjami), natomiast odbiór już niekoniecznie. „Wonderous Stories” jako ballada-singiel raczej nie mogła być zbyt skomplikowana. „Turn of the Century” oraz „Awaken” są bardziej złożone, przez co ciekawsze, bardziej malownicze (dobre klawisze), co czyni je dwiema najlepszymi pozycjami na płycie. Pochwały należą się Yes także za rozplanowanie kolejności utworów na krążku.
Nie jest łatwo ocenić postawę muzyków na albumie, gdyż niewymiernym jest zestawienie partii chociażby „Turn of the Century” z nagranym wcześniej „Gates of Delirium”. Nie mogę jednak oprzeć się wrażeniu, że Steve Howe, Chris Squire i Alan White zanotowali spadek formy (nie tylko w ujęciu technicznym, ale także jeśli chodzi o pomysłowość partii). Jon Anderson wypada lepiej niż na „Relayer”, natomiast zdecydowanie najlepszą i najważniejszą postacią, bez której „Going for the One” by nie było, jest Rick Wakeman. Jego gra na organach i fortepianie bardzo dobrze współgra z partiami innych, równocześnie czasami będąc sama w sobie całością. Najwspanialszym jednakże jest sposób, w jaki Wakeman obsługuje Mellotron – tak obrazowy, tak kreujący klimat, że aż wzorowy.
Można spierać się na temat słuszności drogi obranej w 1976 roku przez Yes, można narzekać na zanik niektórych „ambitniejszych” elementów z lat wcześniejszych. Nie można natomiast lekceważyć faktu zdecydowanej poprawy atrakcyjności melodii oraz panującego w niektórych utworach wciągającego klimatu. Ostatecznie, wypadkowa tych wszystkich cech stawia płytę „Going for the One” (obok „Close to the Edge” i „Relayer”) na podium albumów klasycznego okresu twórczości Yes. Na którym jego stopniu? Nie zdradzę tego, mogę jedynie powiedzieć, że jest to zależne od tego, co liczy się dla nas bardziej – nastrój i emocje, czy forma i technika…