Po średnio udanym podwójnym wydawnictwie „Tales From Topographic Oceans”, z zespołu Yes odszedł klawiszowiec - Rick Wakeman, nie zgadzał się bowiem na wizję tworzenia długich i rozbudowanych kompozycji kosztem powodzenia komercyjnego. Właściwie trudno się mu dziwić. Grupa na ostatnim albumie ukazała słuchaczom znaczny spadek formy i dowody na zanik dopiero niedawno przecież powstałej w ich utworach większej spójności kompozycyjnej oraz zespołowości tworzenia muzyki. W 1974 roku, wobec trudnej sytuacji, Yes zdecydował się powrócić do jak na razie najlepszej dla niego koncepcji kształtu albumu – jednego długiego utworu na pierwszej stronie winyla oraz dwóch o połowę krótszych na drugiej. Pozostawało jeszcze znaleźć chętnego do współpracy klawiszowca, który dodatkowo popierałby każdy kurs obrany przez Anglików. O ile chętnych do współpracy było co niemiara, to ostatecznie wyłoniono tylko dwóch kandydatów. Pochodzącego z Grecji – Vangelisa oraz Szwajcara – Patricka Moraza. Ostatecznego wyboru dokonano ze względu na większą mobilność kandydata; nowym członkiem zespołu został Moraz.
„Gates of Delirium” – blisko 22-minutowy utwór z typu tych, które obrazują jakąś historię. Jej ogólny zarys przedstawił kiedyś Anderson w jednym z wywiadów, charakteryzując także strukturę kompozycji. Ta tekstowo ma być potępieniem wojny, natomiast na jej formę składają się następujące segmenty, które zaraz troszkę bliżej opiszę: wstęp, bitwa, melodia tryumfu, wyciszenie i nadzieja na przyszłość. Ja to się ma w praktyce? Pierwsze trzy i pół minuty są instrumentalnym przedstawieniem wielu tematów melodycznych, które później będą przetwarzane. Następnie pojawią się fragmenty wokalno-instrumentalne, które tym razem tekstowo zarysują nam tematykę utworu. Część obrazująca bitwę pojawia się po zakończeniu ostrego fragmentu z udziałem chórku około ósmej minuty. Opiera się ona na coraz to agresywniejszych improwizacjach oraz wtórujących im riffach sekcji rytmicznej. Kilkanaście sekund po dziesiątej minucie doklejony jest nowy niezły riff, rozpoczynający lekko kakofoniczną kulminację. Oprócz wiadomych nam instrumentów daje się usłyszeć jeszcze wiele pozamuzycznych efektów, jak chociażby uderzenia w ustawione jedna na drugiej przypadkowe części samochodów ze złomowiska. Trzynasta minuta przynosi nam punkt kulminacyjny całego utworu. Napięcie tylko częściowo zostaje rozładowane, gdyż po kulminacji następuje fragment z „euforyczną” melodią tryumfu. Kończy go wspaniałe space-rockowe wyciszenie, powoli, stopniowo uspokajające słuchacza. Rozpoczyna się najpiękniejsza część utworu, według mnie najpiękniejsza część, jaką w ogóle kiedykolwiek nagrał Yes. To także jeden z najpiękniejszych momentów w całym rocku. Po space-rockowym wyciszeniu pojawia się elektryczna gitara hawajska Howe’a grająca nowy temat melodyczny, w tle słyszymy delikatne dźwięki Orchestronu. Anderson zaczyna śpiewać pieśń wlewającą w serca nadzieję i ciepło. Po chwili Yes stosuje prosty, ale rzadko spotykany w rocku zabieg wprowadzenia kanonu pojedynczego: Howe na elektrycznej gitarze hawajskiej gra jeszcze raz melodię tej części, natomiast Moraz na Orchestronie przez jakiś czas dogrywa z opóźnieniem dokładnie takie samo następstwo interwałów. Intensywność klawiszy narasta, by na końcu przedstawić nam się w całej swojej okazałości. Po raz kolejny u Yes można usłyszeć, jak dużą przestrzeń daje Orchestron (na wcześniejszych płytach Mellotron). Utwór staje się coraz to bardziej senny i stopniowo się wycisza.
Pierwsza strona krążka „Relayer” przepełnia słuchacza nadzieją nie tylko ze względu na swoją tematykę, ale także ze względu na odrodzenie się ducha zespołowości w Yes, utraconego na poprzednim wydawnictwie „Tales From Topographic Oceans”. Muzycy poprzednio grali „każdy sobie”, a ich partie łączyły się chyba tylko pod wpływem chwilowej sugestii powstałej w umyśle słuchającego. W „Gates of Delirium” nie wszyscy pozbyli się swoich błędów – Anderson znowu nie potrafi dopasować dynamiki swojego wokalu do klimatu danej części, a Squire momentami (jest ich wiele) na bieżąco szuka dźwięków na basie (często przez to nie trafia w nie czysto), zamiast wcześniej swoje partie przemyśleć i rozpisać. Pojawia się także kilka nowych elementów, które cieszą – powróciło i zafunkcjonowało na przyzwoitym poziomie przetwarzanie motywów, sekcja rytmiczna wreszcie zaczęła współpracować i brzmi energicznie (pojawiła się nawet nieimprowizowana gra riffowa u Squire’a), za sprawą Moraza, na nowo zafunkcjonowały klawisze, natomiast Steve Howe odmienił swoje zobojętniałe męczenie losowych motywików na rzecz całkiem ciekawych, prawidłowych partii. Co więcej, według mnie na „Relayer” osiągnął on dotychczas najwyższy poziom swoich umiejętności.
„Sound Chaser” – o ile poprzedni utwór rozbudził nadzieję na powrót najlepszego Yes, to ten wręcz przeciwnie. Jest to ewidentna pomyłka, wypełniacz, którego nie musiałoby być na albumie. Jedyne co wnosi, to chaos. Muzycy znowu grają „każdy sobie”, tylko nowy w zespole Moraz próbuje jakoś zespolić całość swoimi klawiszami. Kulminacja zażenowania u słuchacza następuje w momencie wejścia „żartobliwej” części „cha-cha-cha”. Ewentualnie warte przesłuchania momenty to początek drugiej minuty i charakterystyczny riff (później niedbale przetwarzany) oraz druga część solówki Howe’a na gitarze elektrycznej (ta z Orchestronem w tle), czerpiąca odrobinę z muzyki klasycznej.
„To Be Over” – po prostu przyzwoity utwór. Początek jest bardzo spokojny, z przemyślaną polifonią głównych tematów melodycznych utworu. Wchodzi powoli płynąca zwrotka (tak jak Howe w łódce, gdy wymyślał ten utwór), zostaje doklejona część z „plumkaniem” klawiszy a la początek „Close to The Edge” (zabieg ten pojawił się też obficie w „Gates of Delirium”) oraz solówkami Howe’a (niektóre są bardzo bluesowe). Po tym następuje szeroka, symfoniczna część z typowymi dla Yes chórkami, w której daje się odczuć większy patetyzm. Jest ona na siłę przedłużana różnymi improwizacjami. Następuje oderwany od reszty łącznik do zakończenia, znowu szerokiego, z nakładanymi na siebie melodiami z utworu w gitarze oraz w chórze razem z klawiszami.
„Relayer” nie bez przyczyny uważany jest za najtrudniejszy w odbiorze album klasycznego okresu twórczości Yes. Nie bez konsekwencji pozostaje tutaj mniejszy umiar w nakładaniu na siebie różnych, często niepotrzebnych ścieżek. Gatunek prezentowany przez muzykę z płyty określiłbym mianem swoistego „eclectic prog”, w którym oprócz rocka progresywnego możemy jeszcze usłyszeć elementy: jazzu, rocka symfonicznego, psychodelicznego, awangardowego oraz space rocka. Słuchając płyty, można odnieść wrażenie, że po tym jak zespół ewidentnie pogubił się na „Tales…”, na „Relayer” poszukuje, zmienia i poszerza swoje muzyczne horyzonty. Jak się okazało, wyszło mu to na dobre, gdyż wobec swoich wcześniejszych dokonań, wydał płytę ustępującą poziomem tylko osławionemu „Close to the Edge”.