Na początku 2017 roku Mariusz Duda ogłaszając, że zabiera się za tworzenie piątego już krążka w dorobku swojego projektu o nazwie Lunatic Soul, chcąc jakby przygotować swoich fanów na swoiste muzyczne ‘oczyszczenie’ po niedawnej stracie przyjaciela (śmierć gitarzysty Riverside, Piotra Grudzińskiego) oraz ojca (zmarł zaledwie kilka miesięcy po niespodziewanej śmierci Piotra) zapowiedział, że na nowym Lunatic Soul należy spodziewać „mrocznej i transowej melancholii, z większą ilością elektroniki i ostrzejszego brzmienia”. Prace nad tym albumem zostały ukończone pod koniec czerwca, a w lipcu został przedstawiony pierwszy singiel z tej płyty.
Premierę płyty zatytułowanej „Fractured” wyznaczono na 6 października 2017r. Duda gra na niej na wszystkich instrumentach za wyjątkiem perkusji, za którą odpowiada Wawrzyniec Dramowicz. Na program albumu składa się osiem melancholijnych i transowych kompozycji. Już rozpoczynający płytę „Blood On The Tightrope” ukazuje dość ciekawe mroczne efekty elektroniczne nieco stylizowane na ethno. Po chwili wchodzą dźwięki fortepianu i wokal. Ten hipnotyczny utwór dzięki chwytliwym rytmom dość łatwo wpada w ucho. Kolejne tematy są raczej spokojne, elektroniki w nich ciągle sporo, a przy okazji pozostają one - jak np. wybrany na singla utwór pilotujący płytę, „Anymore” – rozpoznawalne i zapadające w pamięć. Słuchając ich można mieć skojarzenia zarówno z Porcupine Tree, jak i z solowym Stevenem Wilsonem, tyle że muzyka Lunatic Soul brzmi nieco łagodniej i o wiele spokojniej. W utworze „Crumbling Teeth And the Owl Eyes” oprócz wciąż dominującej elektroniki słyszymy kilka dźwięków gitary akustycznej (a w dalszej części wydaje mi się, że także elektrycznej), ale największe zaskoczenie to pojawienie się orkiestry Sinfonietta Consonus. Powróci ona na tej płycie jeszcze w „A Thousand Shards Of Heaven” . Zaś pod koniec „Red Light Escape” usłyszymy stylowo brzmiący saksofon (gra na nim Marcin Odyniec). Nieco bardziej dynamiczny utwór tytułowy może w pewnym sensie kojarzyć się z transową twórczością Riverside (macierzystym zespołem Mariusza). Chwytliwy rytm, wpadające w ucho brzmienie i… mamy kandydata na murowany przebój. Chwilę potem pojawia się kolejny mocny punkt programu – najdłuższy na płycie, bo aż 12-minutowy „A Thousand Shards of Heaven”. Najwyraźniej składa się on jakby z trzech części. Początek delikatny, akustyczny, w pewnym momencie pojawiają się smyczkowe brzmienia, a w piątej minucie mamy zmianę klimatu opartą na wokalizie, bardzo ciekawej linii basu oraz narastających elektronicznych soundscape’ach. Pod koniec utworu, podobnie jak w „Red Light Escape”, wchodzi saksofon fajnie osadzony w klaustrofobicznym muzycznym tle i ciekawie skorelowany z chwytliwym brzmieniem reszty instrumentów. Właściwie tą dość rozbudowaną kompozycję można by śmiało rozbić na trzy krótsze. Nagranie zatytułowane „Battlefield” też teoretycznie dałoby się podzielić na pół, tym bardziej, że pierwsza jego część, będąca swoistym intro, trochę za bardzo się dłuży. Ale później elektroniczne pejzaże świetnie współgrają z onirycznym śpiewem Dudy. Płytę zamyka mroczny utwór „Moving On”, który pewnie poprzez wymieszanie synthpopowych brzmień z elementami nowoczesnego trip hopu kojarzy się z twórczością Depeche Mode.
Płyta „Fractured” wydaje się być muzycznie dość spójna i zrównoważona. Nie ma tu jakiegoś bardzo mocno wyróżniającego się utworu, choć jest kilka ciekawszych momentów (np. „Fractured” czy „A Thousand Shards Of Heaven”). Stąd wydaje się, że Mariusz podarował swoim fanom bardzo spójny, aczkolwiek nieporywający album. Inna sprawa: czy miał porywać? Chyba niekoniecznie, bo to inny rodzaj stylistyki. W moim odczuciu nie jest to – jak niektórzy twierdzą jeszcze przed ukazaniem się tego krążka - murowana kandydatka na płytę roku, ale z uwagi na renomę autora muzyki z pewnością warto sięgnąć po to wydawnictwo. Posiada ono zwartą konstrukcję, przez co wydaje się mniej ‘rozmazane’ od poprzednich płyt projektu. Wydaje się też raczej początkiem nowego rozdziału w historii Lunatic Soul niźli kontynuacją poprzedniego. Bo choć, jak już wspomniałem, nie jest ono wprawdzie porywające, to na pewno brzmi ono niebanalnie, a długimi chwilami wyjątkowo i magicznie…