Änglagård, Pineforest Crunch, Kaukasus, Necromonkey, Pär Lindh Project, Gösta Berlings Saga, White Willow, Therion, Vly – to tylko niektóre nazwy grup, z którymi współpracował lub nadal współpracuje szwedzki muzyk Mattias Olsson. Od czasu do czasu wydaje on też płyty solowe, ostatnio pod szyldem Molesome. Najnowszy jego album zatytułowany „Dial” jest drugim krążkiem w jego dorobku i zawiera tylko jeden, trwający 32 minuty i 44 sekundy utwór o mocno eksperymentalnym wydźwięku.
Ideą przyświecającą napisaniu tej kompozycji było oddanie klimatu radiowego szumu wymieszanego z hałasem, muzyką i ludzkimi głosami. Ten długi fragment muzyki został zmiksowany przez Olssona na żywo w analogowym studio i wyraźnie słychać w nim programową losowość, przypadkowość i muzyczne dziwactwo. Trzeba naprawdę dużo cierpliwości, by przesłuchać go w całości. Albo - by być bardziej precyzyjnym - potrzeba odpowiedniego nastrojenia. Wyłączenia się z otaczającego świata, odgrodzenia się od jakichkolwiek bodźców zewnętrznych i poddania się tym randomowym, nierzadko kakofonicznym dźwiękom, które tylko w takich warunkach mogą ułożyć się w hipnotyzującą i sensowną całość. Mogą, ale wcale nie muszą… Najprościej byłoby nazwać te brzmienia ambientem, tyle że muzyka Olssona jest o wiele bardziej dysonansowa, nieharmonijna i niedefiniowalna niż wszystko to, co zwykle określa się tym pojęciem.
To trudna w odbiorze płyta, pozbawiona melodii, właściwie bez jakichkolwiek linii melodycznych. Abstrakcyjna i eksperymentalna. Tu plumknie fortepian, tam jakąś frazę zagra melotron, czasem zabrzmi flet, a nawet skrzypce, potem odezwą się sample z ludzkimi odgłosami, tu i ówdzie pojawi się jakaś mniej lub bardziej zorganizowana struktura dźwiękowa... Taka jest płyta „Dial”, którą i tak każdy zapewne „usłyszy” inaczej, po swojemu…