Galahad - Seas Of Change

Kev Rowland

Latem zeszłego roku po raz pierwszy od pięciu lat przyleciałem na kilka dni do Wielkiej Brytanii i pewnego wieczoru umówiłem się ze Stu Nicholsonem i jego wspaniałą żoną Lin. Doznałem prawdziwego szoku, gdy okazało się, że dzień przed naszym planowanym spotkaniem Stu wylądował w szpitalu, co oczywiście wymagało mojej podróży do Poole (tam przeszedł operację kręgosłupa). Zamiast siedzieć w jego domowym salonie i przyswajać nasze ulubione trunki, musieliśmy ograniczyć się do pogawędki przy kawie przy jego szpitalnym łóżku (koniec końców wypiłem szklaneczkę Hobgoblina, ale już po naszym spotkaniu).

Podczas naszej rozmowy Stu powiedział mi, że Roy Keyworth ponownie opuścił grupę Galahad, tym razem prawdopodobnie na dobre. Pamiętam, jak kiedyś przed laty Roy też postanowił opuścić skład, ale po pewnym czasie dał się przekonać i wrócił z powrotem do zespołu, którego przecież był współzałożycielem. Teraz sprawa wyglądała poważniej, szczególnie że Stu z tajemniczą miną poinformował mnie, że nawet udało się już znaleźć następcę Roya. Wiedząc, że Karl Groom (Threshold) wspomógł Galahad przy ostatnim albumie („Quiet Storms”), przez chwilę zastanawiałem się, czy to aby nie on? Ale gdy dowiedziałem się później, że Stu miał na myśli Lee Abrahama, który wcześniej miał już swój epizod w Galahadzie, byłem naprawdę zaskoczony. Lecz zaraz przyszło mi do głowy, że ma to sens, ponieważ Lee był już pełnoprawnym członkiem zespołu, wprawdzie jako basista, ale był. Zastanawiałem się tylko co ta zmiana może oznaczać dla ogólnego brzmienia zespołu? Tym bardziej, że nowa płyta miała być też pierwszym od lat oficjalnym wydawnictwem z udziałem grającego na basie Tima Ashtona, którego ostatnim "właściwym" albumem był "Nothing Is Written", nagrany tuż zanim opuścił on zespół, by wyruszyć w swoją wieloletnią „podróż życia” do Japonii.

Już po wyjściu ze szpitala, pewnie by zaostrzyć, a może zaspokoić mój apetyt, Stu wysłał mi kilka demówek (które okazały się później „bonusowymi" piosenkami na krążku „Seas Of Change”), mówiąc mi, że nowy album będzie zawierać jedną pojedynczą kompozycję, która trwać będzie ponad 40 minut. Przez wszystkie lata swojej działalności Galahad przeszedł długą drogę, przenosząc się od neo-progu do prog metalu, grał zarówno akustycznie, jak i tanecznie, do swojej muzyki wprowadził nawet odrobinę transu, łamałem więc sobie głowę i zastanawiałem się jak będzie brzmiał nowy album, mając na uwadze to, że aż trzech z pięciu muzyków tworzących teraz zespół nagrywało ostatnio wspólnie w 1991 roku.

Do nagrań w studiu został zaproszony tylko jeden gość - Sarah Quilter, która wielokrotnie grała już z zespołem (m.in. w Galahad Acoustic Quintet) ponownie dodając do brzmienia grupy flet, klarnet i saksofon sopranowy. Stawiane przez nią muzyczne akcenty na płycie „Seas Of Change” są bardzo delikatne, bo o nowym brzmieniu Galahadu decyduje przecież teraz tych pięciu gości, którzy wyprodukowali coś, czego nikt tak naprawdę się nie spodziewał. Nowa muzyka Galahadu jest powrotem do korzeni neoprogresywnych, rozbudowanych brzmień i tradycji konceptualnych albumów. Tym razem głównym tematem są polityczne uprzedzenia i obawy związane z Brexitem, a muzycznie płyta jest jednym z najbardziej różnorodnych w historii Galahadu. To ostatnie jest niewątpliwą zasługą Lee Abrahama, który gitarowe partie opatrzył swoim świeżym, nieskażonym historią, podejściem, grając zarówno akustycznie, jak i elektrycznie, a gdy zachodzi taka potrzeba, serwując tu i ówdzie jakąś soczystą solówkę. Warto jednak zwrócić uwagę na to, że Lee gra tak jakby chciał świadomie pozwolić reszcie zespołu zajmować centralne miejsca i często świadomie pozostaje w tle. Najlepiej w tym towarzystwie bawi się chyba Dean Baker, który w swojej grze przejawia zdecydowanie większą soniczną wielowątkowość niż na jakiejkolwiek wcześniejszej płycie Galahadu. Tim Ashton brzmi tak, jakby w ogóle nie miał przerwy w swojej galahadowej działalności, a wykorzystanie Karla Grooma jako producenta po raz kolejny pokazało, jak ważnym dla brzmienia Galahadu muzykiem jest perkusista Spencer Luckman. Zadziwiające jest jak ogromną różnorodność oferuje on w zakresie techniki gry na tym instrumencie. No i wreszcie słówko o samym Stuarcie, który z łatwością uderza w pojedyncze nuty, stawiając fantastyczne akcenty swoją wokalną interpretacją i brzmi on po prostu jak zawsze: zadziwiająco dobrze.

Jak to wszystko pasuje do dotychczasowego kanonu muzyki grupy Galahad? Cóż, pod wieloma względami „Seas Of Change” jest albumem bardzo logicznym i przemyślanym. Moim zdaniem, w pewnym sensie, jest jakby kontynuatorem płyty „Sleepers”. Z pewnością nie brzmi on tak, jakby był kolejnym ‘normalnym’ krążkiem wydawanym przez zespół, który ma już przecież ponad 30-letni dorobek. Zadziałał tu niezwykły efekt synergii, bo obok ludzi, którzy pamiętają najwcześniejsze lata działalności Galahadu (Stuart i Spencer), są też muzycy stosunkowo młodsi stażem: jeden, który powrócił po kilku dekadach (Tim), jeden, który powrócił po kilku latach nieobecności (Lee), jest wreszcie ten, który doprowadził do największych stylistycznych i brzmieniowych zmian (Dean). To on skomponował całą muzykę i opatrzył ją odpowiednimi aranżacjami, Stu napisał do niej rewelacyjne teksty i zapewnił linie melodyczne, a cała piątka dostarczyła najbardziej kompletny i chyba najwspanialszy album w swojej dotychczasowej karierze.

To, że jest to progrockowe arcydzieło, nie budzi żadnych wątpliwości. Że przez wielu będzie uważane za album roku, to również jest dla mnie oczywiste. Miejmy nadzieję, że Galahad wykorzysta ten niewątpliwy sukces i zyska wreszcie szerokie uznanie, na które tak bardzo zasługuje.

 

Tłumaczenie: Artur Chachlowski

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Zespół Focus powraca do Polski z trasą Hocus Pocus Tour 2024 Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!