Trzeba wiedzieć, że Time Collider to swego rodzaju progrockowa supergrupa. Tak przynajmniej okrzyknięto ją zanim jeszcze album „Travel Conspiracy” ujrzał światło dzienne. Na perkusji gra znany z wczesnych (wszystkich aż do „Believe” włącznie) płyt zespołu Pendragon, Fudge Smith, na basie – John Jowitt (ex-IQ, Ex-Arena), a na instrumentach klawiszowych – Stephen Jones Bennett (to blisko współpracownik Tima Bownessa). Są tu jeszcze dwaj gitarzyści: Dave H oraz Nick Harper oraz wokalista Tony Fox.
Pomimo tak obiecującego składu (liczne anonse nazywający Time Collider supergrupą uważam za przesadzone; raz – że czasy prawdziwych supergrup już dawno minęły, a dwa – że efekt merytoryczny jest raczej przeciętny) materiał zamieszczony na płycie „Travel Conspiracy” rozczarowuje. Wydaje mi się, że ten zestaw personalny ma w sobie większy potencjał niż muzyka na niniejszym krążku. Mogła być z tego całkiem niezła płyta, a wyszedł album będący zestawem czternastu nagrań, których wspólną cechą jest to, że wlatują jednym, a wylatują drugim uchem. Sporo tu kompozycyjnych niedociągnięć, wokalista nie jest mistrzem świata w swojej dziedzinie, a melodyjność i atmosferyczność nie jest najsilniejszą stroną większości utworów.
Płyta dłuży się niemiłosiernie i ze swoimi 70+ minutami muzyki staje się czymś niezwykle trudnym do przetrawienia za jednym podejściem. A już dla progrockowych ortodoksów – pomimo kilku nagrań o ulubionych przez nich rozmiarach (w tym dziesięciominutowej kompozycji „Clock Strikes Twelve”) muzyka przypomina raczej - jak ktoś trafnie określił – „Ibiza style melodic metal” niźli branego na poważnie prog rocka.
Nie powiem, żeby album „Travel Conspiracy” omijać szerokim łukiem, ale niestety, tym razem nie polecam…