Wiem i wiem także, że i Wy to wiecie, Drodzy Czytelnicy, że w nasze recenzenckie ręce trafiają różne płyty. Setki różnych płyt. Część z nich chwalimy, część artystów wspieramy, w stosunku do części jesteśmy mniej lub bardziej krytyczni, produkcje jeszcze innych - z różnych przyczyn – dyskretnie ignorujemy. O jednych płytach piszemy ochoczo i, jak to się mówi, ‘szerzymy o nich słowo’, inne omawiamy niejako ‘z kronikarskiego obowiązku’, na jeszcze inne spuszczamy zasłonę milczenia… Ale raz na jakiś czas (w moim przypadku zdarza się to każdego roku zaledwie tyle razy, że potrafię to zliczyć na palcach jednej ręki), trafia się płyta, która olśniewa, zachwyca, czaruje, zaczyna żyć naszym życiem i towarzyszy nam przez cały czas, nawet wtedy gdy nie ma już jej w naszym odtwarzaczu. Gra nam po prostu w uszach. Cały czas. I nie chce się odczepić. Ba, to my nie chcemy, żeby się od nas odczepiła… A jeszcze gdy jest to płyta artysty powszechnie mało znanego, albo – jak w tym przypadku – wykonawcy dopiero debiutującego, to radość jest jeszcze większa, a uczucie totalnego ‘WOW’ aż rozrywa z radości serce.
Takim właśnie albumem jest płyta „Love & Grief” Matthew Browninga. Ktoś polecił mi tego artystę na Bandcampie. Posłuchałem raz, a potem drugi. Przy trzecim razie wiedziałem, że to muzyka jakby adresowana specjalnie dla mnie. Zostałem trafiony w punkt. Skontaktowałem się więc z Matthew, a ten był tak miły, że szybciutko podesłał mi ze swojego domu w Colorado Springs egzemplarz swojej płyty. I zdumiony zachwyciłem się po raz kolejny. Bo nie dość, że muzyka jest doprawdy zachwycająca, to jej opakowanie w stylowy, pięknie prezentujący się digipak budzi ogromy zachwyt. Duże brawa i wielkie dzięki za ten starannie wydany produkt, za ten wspaniały album, Matt!
Co jest takiego w muzyce Matthew Browninga, że porwała mnie już od pierwszego słuchania? Ogólnie rzecz biorąc, album „Love & Grief” jest genialnie przemyślanym zbiorem mistrzowskich piosenek, urzekających i posiadających głębokie przesłanie. Jak to się mówi: przemawiających do wyobraźni. I to zarówno swoimi melodiami, jak i tekstami. Matthew porusza w nich niełatwe tematy. Śpiewa o zdradzie, o utraconych znajomościach i przyjaźniach, także o rozpadających się z różnych przyczyn związkach. Najlepszym tego przykładem jest utwór "Underneath The Willow Tree" z autobiograficznym tekstem napisanym po rozpadzie jego małżeństwa. Śpiewa o rozstaniach i o śmierci. Ale też o miłości, o tęsknocie i o radości. Czasem zapuszcza się na sprawy dotyczące religii oraz wiary (kilka tekstów zainspirowanych jest Księgą Psalmów). Fabuła tej płyty, choć nie mamy tu do czynienia z klasycznym koncept albumem, opowiada barwne i wzruszające historie oraz prowadzi słuchacza różnymi ścieżkami, na których spotkać możemy zarówno rozpacz i desperację, ale też szczęście i radość. Są to historie, które trafiają do serca.
A muzyka… Muzyka jest po prostu rewelacyjna. Tak! I będę tego stwierdzenia kategorycznie bronić. Program płyty wypełnia 11 utworów o średniej długości. Najdłuższy z nich trwa 7 i pół minuty i fakt ten sprawia, że od razu wiemy po jakich terytoriach się poruszamy. Muzyka Browninga jest zwarta, nie ma w niej dłużyzn, poszczególne utwory posiadają przepiękne linie melodyczne i łatwo zapamiętywalne melodie (to one tak pięknie grają bezwiednie w naszych uszach już po zakończeniu słuchania płyty), a piosenki są tak zwięzłe w swojej konstrukcji, że sami nie wiemy kiedy mija 61 minut i 13 sekund, bo tyle dokładnie trwa ten album. To album z muzyką i wykonaniem na najwyższym poziomie, praktycznie bez słabych momentów i spójny do tego stopnia, że naprawdę trudno jest wskazać nawet kilka najciekawszych fragmentów, zwłaszcza że wszystko płynnie się tu zazębia i przez cały czas trwania płyty muzyczna akcja posiada swój logiczny i magiczny flow. Jeżeli jednak już miałbym wybrać moich faworytów, to najbardziej podobają mi się: otwierający płytę temat „Underneath The Willow Tree” (to on jest tym najdłuższym, trwającym ponad 7 minut utworem), obdarzony niesamowicie przebojowym refrenem „Daylight”, liryczna ballada „Lake Of Dreams” czy dwa chyba najbardziej progrockowe fragmenty tego albumu, czyli „Artificial Sunset” oraz „Distant Bodies”. Fascynuje umieszczone pod koniec płyty nagranie „Midnight Symphony”, które zaaranżowane jest w dość charakterystyczny, a przy tym bardzo ‘amerykański’ sposób i pewnie dlatego trochę nie pasuje mi ono do spójnego rytmu całej płyty. Ale samo w sobie jest prawdziwą perełką i w dodatku odbiegającą charakterem swojej urody od pozostałych kompozycji na płycie.
Matthew Browning nie jest instrumentalistą. Jest (świetnym!) wokalistą i (równie świetnym!) kompozytorem. I pomimo tego, że w nagraniu płyty „Love & Grief” towarzyszyło mu kilkuosobowe grono muzyków, to śmiało można nazwać ten album jego autorską płytą. Melodie grane przez Taylora Johnsona (gitara), Michaela Rossbacka (bas), McKenzie Smitha (perkusja) i Johna Arndta (instrumenty klawiszowe) opatrzył on wspólnie z inżynierem dźwięku Michaelem Rossbackiem wspaniałymi orkiestrowymi aranżacjami, które podkreślają unikatowy charakter jego muzyki. I zarazem stanowią one wspaniałą kanwę, na tle której świetnie prezentuje się raz delikatny, a raz wysoce ekspresyjny, niesamowity wręcz wokal Browninga. W kilku utworach (jak w „Daylight”, „Lake Of Dreams” czy w „Fallen Angel”) wraz z Matthew śpiewa pani Gina Milne, prowadząc z nim wokalne dialogi, które w bezbłędny sposób uwypuklają zawarte w nich głębokie treści, a przy okazji stanowią interesującą artystyczną przeciwwagę – i tu też nie boję się, tylko z pozoru górnolotnego, porównania – na miarę wrażeń, które dostarczył nam swego czasu duet Peter Gabriel – Kate Bush w słynnym utworze „Don’t Give Up”.
Mamy na tej płycie wszystko, co kochamy w ponadczasowych produkcjach spod znaku Camel, Marillion, Sylvan, Coldplay, Muse, Riversea, są nawet fragmenty – jak w utworze „Your Letter Came Today” – będące głębokim ukłonem w stronę twórczości George’a Harrisona. Ale nie sugerujmy się powyższymi nazwami i nazwiskami. Owszem, wymieniłem pierwiastki, które przywodzą na myśl niektóre wybitne postaci z historii rocka, ale to tylko mała część prawdy o muzyce Matthew Browninga. Bo jest tu jeszcze bezbłędne wokalne rzemiosło, są genialne instrumentacje, wykwintne aranżacje z symfonicznym tłem, jest płynna produkcja i niesamowita jakość dźwięku. Nie potrafię inaczej myśleć, ba! nie potrafię inaczej słuchać albumu „Love & Grief”, jak z wielkim szacunkiem i swoistym namaszczeniem, które zawsze towarzyszy obcowaniu z prawdziwym arcydziełem.
Nie boję się wagi tego określenia. Tak, mamy do czynienia z arcydziełem – albumem, który o kilka długości pozostawia w tyle większość innych wydawanych współcześnie progrockowych albumów. Nie pozostaje mi nic innego jak gorąco polecić naszym małoleksykonowym Czytelnikom i Słuchaczom to wydawnictwo. Wiem, że nie będzie łatwo wejść w posiadanie tego albumu. Nikt (na razie!) w Polsce nie dystrybuuje tej płyty. Ale jeżeli chcecie mieć do czynienia z płytą absolutnie wyjątkową, taką, która w Waszych kolekcjach stanie na honorowym miejscu, a w Waszych prywatnych rankingach zajmie czołowe miejsce za 2018 rok, to chyba nie ma co przejmować się trudnościami, tylko skorzystać z któregoś z dobrych sklepów internetowych i szybko nabyć ten album. Bo - i tutaj naprawdę wierzcie mi na słowo – „Love & Grief” to nie tylko współczesne arcydzieło prog rocka, ale album ponadczasowy, o którym będziemy pamiętać przed długie, długie lata. Szkoda by było, gdyby ominęła Was taka okazja…