Płyty życia. Muzyka, którą zabrałoby się na bezludną wyspę. Wydawnictwa, które zestarzały się dobrze. Albumy, które źle przetrwały próbę czasu.
Kategoryzujecie płyty? Ja tak. I dziś będzie o takiej, która od dawien dawna “otagowana” jest w mojej głowie w bardzo określony sposób. A mianowicie, jako ukryty brylant progresywnego metalu lat dziewięćdziesiątych. Wydany w 1997 roku album „Ocean Machine”, bo o nim mowa, to kwintesencja “wczesnego” Devina Townsenda, którego dziś możemy określić jako gitarzystę uznanego i cenionego, a który wtedy wypływał dopiero na szersze wody. „Ocean Machine” było jego pierwszym znaczącym osiągnięciem artystycznym w karierze solowej.
Osobiście jestem wielkim fanem tej płyty. Głównym jej atutem zawsze była dla mnie jej charakterystyczna, hipnotyzująca rytmiczność. W połączeniu ze ścianami gitar tworzyła ona ciężki brzmieniowo, ale zadziwiająco przy tym łatwo “wchodzący do głowy” (i zostający w niej) zestaw utworów. W przebogatym repertuarze artysty jest to krążek, w mojej ocenie, stylistycznie niepowtórzony już nigdy. Czy na którejkolwiek płycie potem Devin odnalazł tak doskonałe proporcje między energią w muzyce oraz lekkością melodii? Cóż, może na „Terrii”, ale jak wiadomo „Terria” to album znacząco inny. Wolniejszy. Bardziej ambientowy. Zdecydowanie bardziej eksperymentalny. „Ocean Machine” jest więc jedyne w swoim rodzaju.
Tym bardziej więc zachwyciła mnie wieść, że maestro Townsend po więcej niż dwóch dekadach smaży coś dużego, co związane z tą płytą. Efekt owego “smażenia” to nowe, koncertowe odtworzenie albumu w wyjątkowej lokalizacji, jakim jest historyczna budowla z czasów cesarza Trajana (2 wiek n.e.) - Teatr Rzymski w bułgarskim Płowdiwie. Jednak owa nowa trzypłytowa koncertówka, o której dziś mowa, zawiera nie tylko cały album „Ocean Machine”. Usłyszymy tu też kompozycje z innych płyt Devina. Całość składa się na prawie trzy godziny muzyki.
Fanów Townsenda do posłuchania tej płyty namawiać nie trzeba, bo to ten typ koncertu, który otwiera zawory nostalgii na oścież. Przekrojowy, powracający do świetnych starych rzeczy i pozwalający usłyszeć je po latach na nowo. Od premiery „Ocean Machine” głos kanadyjskiego muzyka postarzał się o te dwadzieścia lat, ale nadal “daje radę”. Nie ma tu więc wrażenia kotleta odgrzewanego na siłę.
Rekonstrukcję klasyka z 1997 roku świetnie uzupełniają kompozycje z innych albumów i tutaj również możemy mówić o festiwalu nostalgii. Harmonie z “Canada” nadal czarują maestrią. Tempo kompozycji “Gaia” sprawia, że nóżka tupie sama. Złożone faktury z nieco nowszego “Stormbending” nie pozostawiają wątpliwości, że wokalnie oraz instrumentalnie jest to progresywno-ambientowy metal z najwyższej półki.
Są na tym wydawnictwie dwie rzeczy, na które można by ewentualnie pomarudzić. Po pierwsze, wiele utworów jest wykonanych wyraźnie wolniej niż w swoich macierzystych wersjach. I w wypadku przynajmniej części kompozycji z oryginalnego „Ocean Machine” odziera je to nieco ze wspomnianego już wcześniej waloru hipnotycznej wręcz progmetalowej jazdy. Oczywiście nie jest to czynnik, który powinien decydować o decyzji “kupić czy nie”. Jednak z kronikarskiego obowiązku wspominam.
Druga sprawa to miks. Devin od lat toczy wojny z częścią audiofili, krytyków muzycznych i słuchaczy, którzy wypominają mu zbyt dużą słabość do nadużywania pogłosu. Jest to trochę krzywdzące, gdyż gęstość brzmienia na jego albumach studyjnych to swego rodzaju autorski styl, który - mimo ekstremalnych pod pewnymi względami parametrów - w mojej ocenie się broni. Tutaj jednak opisywany charakter devinowego brzmienia zmultiplikowany zostaje przez odbicia koncertowej hali. I… szczerze mówiąc, momentami robi się niesamowicie ciasno. Znów to powiem - ciężko zrobić z tego jakiś poważniejszy zarzut, bo koncertówka to koncertówka i studyjnie brzmiało to nie będzie. Jednak zdanie, że mógł Devin postawić na większą selektywność, a całość mogłaby zabrzmieć troszeczkę lepiej, podtrzymuję.
Podsumowując, „Ocean Machine: Live in Plovdiv” to duże, ważne i - co najistotniejsze - udane wydawnictwo w dorobku Townsenda. Album, który ma naprawdę sporo do zaoferowania jeśli chodzi o ilość muzyki, gdyż obok rekonstrukcji znakomitej płyty zawiera jeszcze dwa krążki innych smakowitych utworów. To mocno przekrojowe wydawnictwo skierowane jest raczej do wiernych fanów artysty, aniżeli obliczone na pozyskanie nowego rynku. Ot, taka fajna płyta na półkę z kolekcjonerkami, do której nieraz będzie miło wrócić.
Na koniec pozostaje powiedzieć: czekamy na kolejną płytę studyjną, panie Townsend. A międzyczasie wciskamy Play i przenosimy się z powrotem do Bułgarii.