Za kilka dni na półkach sklepów muzycznych pojawi się długo oczekiwane wydawnictwo, siódmy album Riverside – jednego z najważniejszych w Europie zespołów post-progresywnych. „Wasteland” to zupełnie nowe rozdanie, prawdopodobnie początek nowej trylogii, a na pewno najważniejsza i najtrudniejsza próba zmierzenia się z brakiem Piotra Grudzińskiego, gitarzysty, który zmarł niespodziewanie przeszło dwa i pół roku temu. Żeby spojrzeć na ten nowy album z odpowiednio szerokim kontekstem, musimy raz jeszcze wrócić do wydarzeń sprzed trzech lat.
Jesień 2015 roku. Po blisko piętnastu latach istnienia i wydaniu szóstej, najlepiej przyjętej płyty, jaką była wówczas „Love, Fear and the Time Machine”, Riverside teoretycznie miał prawo do zaznania pewnego komfortu. Dojrzałość, pomysłowość i konsekwencja zaowocowały bowiem sukcesem artystycznym i komercyjnym, a także wyraźnym wzrostem zainteresowania ze strony różnorodnej publiki, zarówno polskiej jak i zagranicznej. Było to zwieńczenie długiej, wyboistej drogi do sukcesu, ale satysfakcja nie trwała długo i wspomnianego wyżej komfortu zespół nie zdążył zaznać. Reszta jest historią, którą wszyscy znają i o której nie da się zapomnieć. Pod koniec lutego 2016 roku na „chwilę” przed czterdziestymi pierwszymi urodzinami i dużą trasą koncertową, która miała jeszcze umocnić pozycję Riverside, umiera gitarzysta Piotr Grudziński. Niedawne sukcesy przykrył długi i posępny cień rozpaczy, a rok 2016 zamiast ambitnego światowego tournee określiła żałoba.
Koncerty odwołano, a zespół już w składzie trzyosobowym musiał odpowiedzieć sobie i fanom na pytanie, czy po tej stracie jest jeszcze dla Riverside jakieś „jutro”. Nie brakowało wątpliwości. Wyrwa po śmierci Grudnia, zarówno emocjonalna jak i muzyczna, była olbrzymia, a jego wkład w wyjątkowy charakter muzyki zespołu był trudny do przecenienia. Należało podjąć decyzję, czy i w jaki sposób uda się odbudować zespół. Losy Riverside ważyły się przez kilka miesięcy. Również dzięki wielkiemu wsparciu tysięcy fanów z całego świata, grupa postanowiła ostatecznie podjąć tę rękawicę rzuconą przez los. Mariusz Duda, Piotr Kozieradzki i Michał Łapaj wznowili działalność Riverside w 2017 roku jako trio, a wolne miejsce gitarzysty na trasie koncertowej zajął Maciej Meller. Trio plus Meller zdało egzamin koncertowy. Zespół w takim składzie doskonale poradził sobie z graniem starego materiału. Drugim równie ważnym egzaminem miał być nowy album. Odpowiedzialnością za nową muzykę Duda, Kozieradzki i Łapaj nie chcieli się z nikim dzielić. To był ich egzamin, postanowili podejść do niego we trzech, nie wprowadzając w szeregi stałego zastępcy/następcy Grudnia. Partiami gitar miał zająć się przede wszystkim lider i główny kompozytor Mariusza Duda i tylko w kilku miejscach oddać pole zaproszonym w rolach gości Maciejowi Mellerowi i Mateuszowi Owczarkowi. Praca nad nowym materiałem miała przebiegać pod hasłem: zostało nas trzech, więc we trzech musimy dać radę!
Być może zabrzmi to kontrowersyjnie, ale trauma jaką dla Mariusza, Mittloffa i Michała była śmierć kompana, mogła albo zakończyć historię Riverside, albo wprost przeciwnie, zahartować grupę i stać się paliwem do nagrania bardzo dobrego albumu. Muzyka jest przecież „materią” twórczą niezwykle emocjonalną i stworzoną wręcz do przekazywania tych stanów, których przekazać słowem, albo konkretnym obrazem się nie da. I tak w głowie Mariusza Dudy ostatecznych kształtów zaczął nabierać pomysł na album w klimacie post-apokaliptycznym, dosyć uniwersalnym, ale nie oszukujmy się – mocno również nawiązującym do „końca świata”, jakim dla środowiska riversajdowego była śmierć Piotra.
Genezę powstania pokrótce mamy przypomnianą, przejdźmy więc do meritum czyli gotowego już dzieła, siódmej studyjnej, pełnowymiarowej płyty Riverside pod tytułem „Wasteland”. Płyty niełatwej, nie wchodzącej tak płynnie i łagodnie jak poprzedniczka („Love, Fear and the Time Machine”), płyty jakby szorstkiej, na pewno bardzo mrocznej, ciężkiej zarówno tematycznie jak i muzycznie, momentami brudniej i zadziornej, momentami bardzo wzruszającej, powoli ukazującej swoje liczne atuty. Ale przede wszystkim płyty niosącej bodaj największy ładunek emocjonalny w dotychczasowym dorobku Riverside.
Pod względem formalnym i konstrukcyjnym zespół w dużym stopniu kontynuuje swoją drogę ewolucyjną, proponując dziewięć utworów, z których żaden nie przekracza dziesięciu minut. Co nie znaczy, że na albumie brakuje złożonych, rozbudowanych kompozycji. Riverside już na poprzednim albumie udowodnił, że potrafi tak skompresować pomysły, by stworzyć intensywny i różnorodny pięcio-sześciominutowy utwór i nie rozciągać kompozycji do ram kilkunastominutowej suity. Świetnym przykładem jest znany już „Vale of Tears”, ale tego typu utworem jest też drugi na albumie „Acid Rain”. Pierwsze trzy minuty tego numeru to ciężkie, mroczne granie, oparte na zaskakująco zadziornym metalowym riffie i posępnych akordach klawiszowych, nad którymi góruje monumentalny, nieco gotycki wokal Dudy. Po trzech minutach aranżacja łagodnieje, pojawiają się ładne, śpiewne zagrywki gitar, Łapaj sięga po lżejszą paletę barw, a chwytliwe wokalizy Dudy (powinny świetnie się sprawdzać na koncertach) sprawiają, że końcówka kompozycji staje się niemalże optymistyczna. Ta nutka optymizmu, lekkości i przestrzeni to jednak wyjątek na płycie. W większości utworów dynamicznych mamy do czynienia z bardzo ciasnym, gęstym i surowym brzmieniem, a odpowiadający zwykle za przestrzeń Łapaj jeszcze zagęszcza kompozycje, używając brzmień niskich, ciemnych i serwując partie nie kontrastujące, a częściej uzupełniające się z gitarami. Taki jest pomysł na brzmienie tego albumu i zespół konsekwentnie się go trzyma. Jeśli muzyka ma opowiadać o świecie post-apokaliptycznym, to o dźwiękowej przestrzeni i pastelowych melodiach z „Love, Fear and the Time Machine” mowy być nie mogło.
Najmocniejszymi punktami płyty są moim zdaniem dwa „długasy”. Tytułowy, ponad ośmiominutowy „Westland” to jedyny utwór na płycie skonstruowały w ramach typowej dla stylu Riverside mini-suity. Folkowy początek oparty na energicznym motywie serwowanym przez gitarę akustyczną nie zwiastuje burzy, która rozpęta się w czwartej minucie. Dostojny wokal Dudy i przyjemne wtręty serwowane przez Łapaja na fortepianie mają przywodzić na myśl słowiańską tradycję konstruowania ballad, ale ciepło na sercu może też zrobić się fanom Jethro Tull. Pod koniec trzeciej minuty tę folkową baśń rozbija dynamiczne wejście perkusji Mittloffa i artrockowy połamany motyw, który płynnie przeprowadzi zespół do drugiej części utworu. Mocny gitarowy riff momentalnie przenosi zespół w rejony metalowe i przez następną minutę „Wasteland” w dynamicznej części instrumentalnej balansował będzie właśnie między artrockiem a metalem. Sielankowo folkowy klimat wróci jeszcze w piątej i szóstej minucie, ale utwór mimo to nie traci już nic ze swojego dramatyzmu. Choć Duda proponuje łagodną, niemalże „kobiecą” wokalizę, a gitara w miejsce riffów eksponuje melodie, między dźwiękami unosi się niepokój. W siódmej minucie następuje ostateczny cios. Jeszcze ostrzej wyeksponowany masywny metalowy riff, mocne, bezpardonowe uderzenie Kozieradzkiego i świdrujące dźwięki klawiatur Łapaja wyciskają największe i ostatnie już pokłady ciężaru i dynamiki drzemiące w „Wasteland”.
Jeśli o „Wasteland” z pewnym przymrużeniem oka można powiedzieć, że to nowy, dojrzalszy i skompresowany „Dance With the Shadow”, tak dla drugiej wyróżnionej przeze mnie kompozycji nie potrafię znaleźć odpowiednika w dyskografii Riverside. I uważam to za atut, bo moim zdaniem zespół przygotowując taki utwór jak „Struggle for Survive” wchodzi na nowe dla siebie tereny grania instrumentalnego. Nie ma on wiele wspólnego z serią „Reality Dream”, a kompletnie nic wspólnego z utworami ambientowymi. Jeśli „Reality Dream” więcej czerpała ze stylistyki progmetalowej, tak „Struggle for Survive” to brudne, bardziej gitarowe, surowe granie, którego korzeni szukałbym raczej w „alternatywie” lub progresji przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Raz to bujające, raz rażące mocą riffy serwowane przez Dudę, odrobinę frippowska partia gitary Mellera, dojrzale i mocno punktujący Kozieradzki i jak zwykle różnorodne partie Łapaja tworzą koktajl dźwiękowy niczym bardzo intensywny, silnie absorbujący soundtrack. Takiego Riverside jeszcze nie słyszałem i zdecydowanie chciałbym, żeby ten pomysł na konstrukcję i brzmienie utworów instrumentalnych był przez zespół kontynuowany.
Przypuszczam, że wielu fanów pozyska sobie piąty na płycie „Lament”, do którego lada chwila zobaczymy teledysk. Formalnie zespół prochu tu nie wynajduje, ale dobra piosenka, z wpadającą w ucho i łapiącą za serce niebanalną melodią zawsze jest na wagę złota. „Lament” to ze smakiem skonstruowana ballada rockowa z bardzo mocnym, monumentalnym refrenem, który zapewne pięknie będzie niosło w salach koncertowych. Zadziorne frazy gitar i dudniącą perkusję ładnie uzupełnia tu szlachetne brzmienie skrzypiec z ręki Michała Jelonka. Z resztą jego krótka ale przejmująca partia solowa wieńczy to dzieło.
Szlachetnie i przejmująco brzmią też wszystkie trzy ballady. Fani ceniący Riverside głównie za piosenki w stylu „In Two Minds”, „Acronym Love”, czy „Time Travellers” powinni być zadowoleni. Co prawda mamy tu zaskakującą nowinkę wokalną, bo Duda właśnie w pierwszej balladzie „Guardian Angel” eksperymentuje z niskim śpiewem w stylu Nicka Cave’a, ale efekt jest taki, jakby te niskie rejestry były dla niego chlebem powszednim. To ładna piosenka z zapadającym w pamięć powtarzającym się akustycznym motywem. Druga ballada „River Down Below” to już piosenka nieco bardziej złożona. Zaczyna ją intymny, niemalże kołysankowy fragment, w którym słyszymy tylko proste zagrywki gitary akustycznej i głos Dudy, ale w drugiej minucie kompozycja zmienia nieco charakter. Wyłania się wiodąca melodia, wchodzi perkusja, a w tle słychać przyjemnie łkającą gitarę. Wisienką na torcie jest tu naprawdę ładne, subtelne i inteligentnie dopasowane solo Mellera.
Najmocniejszy cios emocjonalny czeka na słuchacza na końcu płyty. Zaryzykuję tezę, że ballada „The Night Before” to najmocniej chwytający za serce utwór w całym dorobku zespołu. Szczere, surowe, naładowane żywymi emocjami proste akordy fortepianowe serwowane przez Łapaja i przejmujący ciepły głos Dudy, to składowe tej w gruncie rzeczy prostej, ale równocześnie niezwykle mocnej i sugestywnej kompozycji. Z wiadomych powodów właśnie takie Riverside chciałem teraz usłyszeć. Proste, surowe i piekielnie szczere. Piękniej ten album nie mógł się skończyć. Tak, ballada fortepianowa też może być wielkim finałem albumu.
„Wasteland” to płyta wyjątkowa. Jest obciążona traumą tragicznych wydarzeń nieodległej przeszłości, została nagrana przez zespół, który poniósł niezwykle bolesną stratę personalną i z jednej strony miała być egzaminem, a z drugiej dowodem, że Riverside bez Grudnia może pójść do przodu. Z wielką ulgą odebrałem te dziewięć nowych kompozycji, pięćdziesiąt minut premierowej muzyki na bardzo wysokim poziomie zarówno artystycznym jak i emocjonalnym. „Wasteland” to nieco inny Riverside. Riverside, który nie próbuje udawać, że jest tym samym zespołem. Na ten moment jest to zespół po przejściach, zespół „z blizną”, proponujący muzykę brudniejszą, zadziorniejszą, agresywniejszą, surowszą i ciasną od dźwięków. Zniknęła przestrzeń i melodyka „Love, Fear and the Time Machine”, wrócił mrok charakterystyczny dla „Second Life Syndrome” i pewna surowość również przywodząca na myśl pierwsze albumy grupy. A Mariusz Duda jako tekściarz mierzący się z tematem śmierci, wędrówki dusz, życia po życiu – w co może trudno uwierzyć, bo tematy te poruszał już kilkukrotnie – nigdy nie był aż tak wiarygodny.
Ostatnim egzaminem dla zespołu będzie jesienna trasa, która odpowie na pytanie, jak ten nowy materiał zabrzmi na żywo. Ale o to akurat jestem już całkiem spokojny. Podobno cały materiał znajdzie się w jesiennym secie, a ja stawiam, że kilka premierowych kompozycji z marszu stanie się jego bardzo mocnymi punktami. Parafrazując tytuł mojego ulubionego utworu z „Wasteland” – riversajdzi powalczyli o przetrwanie. I przetrwali.