Nie potrzeba wielce wprawnego ucha, żeby na nowej płycie Jona Andersona tu i ówdzie odnaleźć… bass Chrisa Squire’a; nie potrzeba go również, by stwierdzić, że głos wokalisty w wielu miejscach brzmi silniej, młodziej. Wszystko się zgadza – były lider Yes przygotował w ramach nowej solowej publikacji materiał łączący jego najświeższe pomysły z taśmami zapisanymi niemal trzy dekady temu. „1000 Hands: Chapter One” wbrew temu patchworkowemu charakterowi jawi się jako trzymający równy poziom, całkiem interesujący album z premierowym materiałem.
Niełatwo stworzyć spójną i słuchalną płytę, gdy w grę wchodzą ścieżki odległe od siebie o trzydzieści lat, a do jej powstania przyłożyło się bardzo wiele par rąk. Rąk zresztą nie byle czyich, bo należących do wielkich postaci rocka i fusion – Chick Corea, Jean-Luc Ponty, Billy Cobham, Steve Howe, Chris Squire, Trevor Rabin, Alan White, Rick Wakeman, Steve Morse, Ian Anderson, Robby Steinhardt, Jerry Goodman, Bobby Kimball, Carmine Appice – to lista doprawdy imponująca. Okazuje się jednak, że w przypadku „1000 Hands” określenie płyty pomieszaniem z poplątaniem czy festiwalem nazwisk byłoby nadużyciem, bo chociaż jest to album mocno eklektyczny i zrobiony ze sporym rozmachem, to jednak kompozycje brzmią sensownie i spójnie, muzyka potrafi bronić się sama. Swego rodzaju myśl przewodnia, zaznaczona już wprowadzającym pierwsze nuty utworem „Now”, parafrazowanym w trakcie trwania albumu, w pewnym stopniu porządkuje to ezoteryczne uniwersum Jona Andersona, w którym ścierają się ze sobą siły muzyki świata, popu, jazzu i elektroniki. Przede wszystkim jednak główną ideą, wspólnym mianownikiem większości kompozycji wypełniających „1000 Hands”, a przynajmniej najwyraźniejszym walorem albumu, jest charakterystyczna andersonowska pogoda ducha, afirmacja życia wpleciona w piosenkę, nawołującą śpiewnymi melodiami i poruszającą rytmami ze świata muzyki etnicznej, karaibskiej, a nawet house i hip-hopu.
Nie brzmi strasznie? Jon Anderson, którego solowe dokonania rzadko kiedy można było wpisać w schemat rocka progresywnego, właściwie również i na tym albumie „robi swoje”, jednak ortodoksyjnie progrockowi miłośnicy artysty również znajdą na płycie coś dla siebie. Przede wszystkim mam tu na myśli stanowiącą właściwy finał albumu ośmiominutową, progresywną w formie kompozycję tytułową, nastrojowo oscylującą wokół jazzu.
Czyniący rękoma zagadkowe, ezoteryczne gesty, z głową uniesioną w górę, Jon Anderson proponuje płytę całkiem interesującą i żywą, choć z całą pewnością wiele z cechującego ją muzycznego wigoru zawdzięczać można historycznej już metryce części wypełniającego ją materiału. Słucha się tego całkiem nieźle, a przy okazji, podziwiając przebogatą listę płac związaną z tym wydawnictwem, nietrudno o nostalgiczne westchnienie – fakt, że klasyczny line-up Yes znalazł się wśród składu płyty z premierową muzyką wydaną w 2019 roku, mimo że udział muzyków grupy jest symboliczny, archiwalny i rozproszony po całym albumie, fanom Andersona, Squire’a i Yes w ogóle może zakręcić łezkę w oku. Zwłaszcza kiedy wsłucha się w śpiewane w ostatnim utworze, korespondujące z gitarą Steve’a Howe’a słowa: „Here I am singing as you play”…