Granie klasycznego, stylowego metalu progresywnego niesie ze sobą profity, miłość fanów, szacunek wytwórni i wszelkie inne beneficja o ile …twój zespół załapał się do 10 najważniejszych zespołów w obrębie gatunku. Co zatem pozostaje całej reszcie muzyków? Wycieranie niewielkich, klubowych scenek, żmudne rozsyłanie demówek do dystrybutorów (z nadzieją, że ktoś się zainteresuje klonem Dream Theater), przebijanie się wśród identycznie grającej konkurencji oraz profil na MySpace. Jak widać proces niesienia progmetalowego kaganka jest trudny i męczący. Z tym większym szacunkiem należy traktować kilkuletnią batalię francuskiego zespołu Orenda o wydanie debiutanckiego albumu. Prace nad A Tale of A Tortured Soul rozpoczęły się w 2002 roku, z różnych powodów były wstrzymywane. Nieważne – w czerwcu 2008 roku nakładem Musea Records ukazało się pierwsze muzyczne dziecko kwintetu z Rouen.
Przyznam się: jestem trochę w kropce. Z reguły nie przepadam za wtórnym, epigońskim, progresywno-metalowym graniem. Ileż razy można słuchać wariacji na temat Images and Words, Awake, czy A change of Seasons. Przecież dokładnie tak samo gra z 1000 innych zespołów.
W przypadku debiutanckiej płyty Francuzów nie zamierzam być złośliwa, ale i wychwalać zespołu pod niebiosa nie będę.
Grupa rozpoczęła działalność w 1998 roku jako cover band Teatru Marzeń. I te „drimowe” naleciałości na A Tale of A Tortured Soul są najbardziej słyszalne. Słychać bardzo wyraźnie, że nowojorski kwintet stał się wzorcem dla Francuzów. Schematy rytmiczno-melodyczne (czasami wręcz na granicy nieznośnego copy/paste), budowa utworów oraz głos wokalisty Anthony’ego Lefebvre skojarzenia z Dream Theater mogą konotować.
Orenda gra klasyczny, typowy metal progresywny spod znaku Dream Theater, Vanden Plas, Symphony X czy Pain Of Salvation. Panowie nie kombinują za bardzo – poruszają się w ramach bezpiecznego, muzycznego schematu. Nie jest to bynajmniej, złe, epigońskie, odtwórcze babranie się w progresywno-metalowym sosie. Co więcej, w porównaniu np. z włoskim Soul Secret, dźwięki zawarte na A Tale of a Tortured Soul niosą ze sobą sporą dawkę innowacji i dozy sporego, muzycznego talentu. Słychać, że muzycy grać i śpiewać potrafią. Kompozycje (nawet te najdłuższe) trzymają się przysłowiowej „kupy”, coś się w nich dzieje. Czasami muzycy opuszczają progmetalowe poletko i skłaniają się ku jazzrockowemu, czy nawet freejazzowemu muzykowaniu. Tylko, że to wszystko słyszeliśmy już setki razy, w lepszym wykonaniu. Ostre riffy gitary przełamane klawiszową wstawką. Zagrane szybko (ale nie zawsze czysto) gitarowe solówki a’la Petrucci. Perkusyjne zgrane, portnoyowske schematy rytmiczne oraz wokalny hołd ku czci Jamesa LaBrie (szczerze, wolę śpiew Serka, niż wokalne popisy pana Lefebvra). Czy w związku z tym jest to ZŁY album? Nie, nie jest. Parafrazując tytuł albumu: słuchanie opowieści o maltretowanej duszy nie jest torturą dla słuchacza.
Kolekcjonerzy płyt i miłośnicy progmetalowego grania powinni być usatysfakcjonowani. Otrzymali kolejny album do kolekcji. Może nawet do kilkukrotnego posłuchania. Płytę zespołu, który może sceny nie zawojuje, ale gra naprawdę nieźle.