Pochodząca z bawarskiego miasta Aschaffenburg grupa My Sleeping Karma powstała w 2005 roku. Pewnego dnia panowie Seppi (gitara), Steffen (perkusja) i Matte (bas) zaczęli razem jammować. Później dołączył do nich klawiszowiec Norman i napisali kilka utworów, z którymi występowali na lokalnych koncertach. Ich muzyka była na tyle dobra, że zwróciła uwagę wytwórni Elektrohasch Schallplatten, która wydawała wówczas płyty m.in. Causa Sui, Hypnos 69 czy Colour Haze. Rozpoczęto pracę nad debiutanckim albumem, który wydano już w połowie 2006 roku i zatytułowano po prostu „My Sleeping Karma”. Płyta została bardzo dobrze przyjęta tak przez fanów, jak i krytykę, stąd Elektrohasch podpisał z chłopakami kontrakt na dwa kolejne krążki. W 2008 r. wydano płytę „Satya”, a w 2010 „Trilogy”. O My Sleeping Karma zrobiło się na tyle głośno, że przejęła ich renomowana wytwórnia Napalm Records, której nakładem ukazały się kolejne dwa albumy – „Soma” w 2012 i „Moksha” w 2015 roku. Na następne nagrania zespół kazał nam czekać aż do tego roku i o tej właśnie płycie skreślę dziś parę słów, zachęcając równocześnie do zapoznania się z materiałem zawartym we wspomnianych wcześniej wydawnictwach.
Ten niemiecki kwartet wita nas w swoim hipnotycznym świecie, przepełnionym psychodeliczno-kosmicznymi brzmieniami, zmieszanymi ze stoner i post rockiem, bardzo przejmującymi melodiami oraz zawiłymi i nastrojowymi pejzażami dźwiękowymi. Album „Atma” to sześć średnio-długich utworów, które czasami hipnotyzują do tego stopnia, że wywołują oszołomienie i nakazują granie ich w kółko. Ponieważ jest to album w pełni instrumentalny, to od słuchacza zależy jaki nada sens i znaczenie doznaniom słuchowym. Zespół udowadnia, że można trafić do ludzi nie wypowiadając ani jednego słowa i zrobić przy tym piorunujące wrażenie. A niewiele brakowało, by tego albumu w ogóle nie było. Pandemia, śmierć i egzystencjalny strach doprowadziły zespół do punktu, w którym byli bliscy rozstania. Ale ich wola przetrwania zaowocowała najbardziej emocjonalnym i melancholijnym materiałem, który do tej pory nagrali. Zespół uchwycił ducha czasu, w którym nie ma zbyt wiele miejsca na nadzieję, siłę i miłość. Pokazując nam ponure aspekty kruchej i bezbronnej egzystencji, My Sleeping Karma próbuje jednocześnie zrzucić z serc ciężar minionych doświadczeń, wlewając w nie swoją słodko-gorzką muzykę. W miarę słuchania kolejnych kompozycji staje się jasne, że nie jest to tylko kolejna płyta tych zdolnych muzyków. Podczas gdy utwory wciąż błyszczą w charakterystyczny dla zespołu sposób, album otacza bardziej stonowana i posępna atmosfera, prawie biegunowe przeciwieństwo poprzedniego wydawnictwa zespołu „Moksha”.
„Atmę” otwiera dziewięciominutowa kompozycja „Maya Shakti” łącząca melancholię klawiszy z niespokojnymi riffami gitarowymi. Ewoluując wprowadza nastrój smutku z okazjonalnymi chwilami gniewu. Dynamika utworu jest bardzo zmienna, potrafi unieść w przestworza, by po chwili z potężną siłą grawitacji sprowadzić na ziemię. Następny utwór, „Perma”, to kontynuacja poprzedniego z cudownym brzmieniem gitary na początku, które jest dla duszy tym, czym ożywcza kropla deszczu dla runa leśnego w czasie suszy. I nagle pojawia zmiana – zespół wprowadza iście sabbathowski klimat pomieszany z typową melodią postrockową. Połączenie tyleż zaskakujące, co znakomite. „Mukti” to najkrótszy utwór na tej płycie. Początek to powtarzający się umiarkowany rytm gitary. Bas jest bardzo subtelny i miły w odbiorze, a później pojawiają się w tle klawisze. W powietrzu unosi się duch muzyki Tangerine Dream. „Avatara” to dla odmiany najdłuższa kompozycja. Słuchając jej czujesz, że za chwilę coś się wydarzy. Tylko nie wiesz co i czy to dobrze, czy źle, ale coś nadchodzi wraz z powiewem wiatru. Praca perkusji i basu jest w tym utworze niesamowita. Muzycy genialnie łączą gęste, ambientowe tło klawiszy z jazzrockowym stylem i brzmieniem Deep Purple z pierwszej połowy lat 70. Najłatwiejszym utworem do sklasyfikowania jest „Pralaya”. Przypomina trochę stylistykę Sisters of Mercy, ale generalnie zatracasz się w muzyce i ruchu, jak podczas słuchania Toola. Kończąca tę świetną płytę kompozycja „Ananda” jest emocjonalnym rollercoasterem ponurego space rocka i epickich pasaży doomowych riffów.
Podsumowując, jeśli zapomnieć o przekazie muzyków i otoczce towarzyszącej powstawaniu „Atmy”, to jest to album, który zapewnia przyjemnie spędzony czas, doskonały akompaniament do codziennych czynności, czytania lub po prostu odcinania się od problemów. Ale jeśli ktoś ma duszę romantyka, niech położy się na pachnącej łące ze słuchawkami na uszach i wpatrując się w nocne niebo obserwuje migocące światełka samolotów, satelity i od czasu do czasu spadające gwiazdy przerywające kosmiczną ciszę. My Sleeping Karma stworzyli płytę, do której będę chętnie i często wracał.