Ósmy album Zwycięskiej Róży ukazuje się 29 lat po jej powstaniu, 26 lat po płytowym debiucie i 24 lata po opublikowaniu drugiego, mającego ekstatyczną moc, krążka „Ágætis byrjun”. Nazywa się „Átta” i jest pierwszym studyjnym wydawnictwem Islandczyków od dziesięciu lat. Zawiera dziesięć utworów. Dodajmy jeszcze, bo to ważne, że po 12 latach znowu obecny jest w zespole Kjartan Sveinsson, który szczęśliwie powrócił do Jónsiego i Georga Hólma. Triu towarzyszy London Contemporary Orchestra pod dyrekcją Roberta Amesa. Są też instrumenty dęte (Brassgat í bala). Album zarejestrowano w wielu miejscach, m.in. w legendarnym Abbey Road Studios. W formacie streamingowym wydawnictwo miało premierę 16 czerwca, w wersji tradycyjnej płyta ukazała się 1 września. Trwa niespełna godzinę…
Wszystko to jednak zaledwie informacje porządkujące i łatwo dostępne, dla wielu odbiorców twórczości Sigur Rós z pewnością istotne, jednak nie stanowiące istoty rzeczy, czyli wrażeń podczas słuchania, bo można nie dysponować żadną wiedzą, a jedynie muzyką i… wystarczy.
Od czasu drugiego albumu, wszystkie następne sięgały zenitu popularności, zdobywając w Islandii najwyższe laury. Platyną i złotem grupa cieszyła się zresztą nie tylko w rodzimym kraju, ale też w Wielkiej Brytanii, Niemczech, Danii... Koncerty wysprzedawały się na pniu (nie inaczej jest teraz, gdy po obu stronach oceanu zespołowi towarzyszy w trasie, tak jak na płycie, orkiestra). Napisano już tysiące stron o muzyce tej wyjątkowej Roży, a i sami jej bohaterowie chętnie się na jej temat wypowiadają. Można odnieść wrażenie, że wszechobecne recenzje płyt zespołu w zasadzie nie są potrzebne, bo ci którzy go pokochali, kupują każde następne wydawnictwo bez potrzeby jakichkolwiek zachęt, skądkolwiek by przyszły, a ci, którzy na ofertę Islandczyków spoglądają bez emocji, co najwyżej z ciekawości, mogą dowiedzieć się o kolejnych dokonaniach artystów.
Ja jednak z założenia staram się nie pisać recenzji, a jedynie słowem zapraszam do słuchania, to i owo ewentualnie podpowiadając czy próbując osadzić w szerszym kontekście, na wypadek gdyby ktoś uznał to za przydatne. A jeżeli zachęcam, by spotkać się z tą konkretną płytą, to dlatego, że jest bardzo piękna, a owo piękno płynie z głębi pragnień twórców, ich talentów, wrażliwości i dojrzewania, będącego owocem naturalnego biegu rzeczy, jakim jest upływ lat. W tej muzyce słychać jak wzbiera coraz bogatsze doświadczenie idących przez życie ludzi. Tej miary narastanie twórczej siły stanowi „dar czasu”, którego bezwzględności tak często się boimy, a mocy wzbogacania nas, najczęściej nie doceniamy. Myślę, że przede wszystkim ci, którzy nie lękają się patosu i wzniosłości w muzyce, przylgną do niej mocniej.
”Átta” jest pierwszą płytą zespołu od „Ágætis byrjun”, która tak bardzo mnie porusza. W zasadzie jako całość w takim stopniu jedynie one dwie, choć tyle piękna jest na wszystkich pozostałych albumach. Najnowszy to świadectwo twórczości budzącej nadzieję. Ukazuje artystów przez mrok przedzierających się ku światłu. To muzyka, co do której nie trzeba mieć obaw, że skrojono ją na miarę rachunku ekonomicznego wydawcy i kont bankowych wykonawców, bo, słuchając, intuicyjnie czujemy, że postawiono nas przed możliwością podróży ku tym samym światom, w których i my odczuwamy ukojenie. Nawet okładka (autorstwa islandzkiego artysty Rúríego), która wydaje się być nieco zanadto dosłownym i ostentacyjnym manifestem szczęśliwie nie determinuje interpretacji muzycznych treści. Wszak sami muzycy w kontekście tego projektu graficznego deklarują: „Staramy się trzymać z dala od polityki, aby muzyka była jak najbardziej neutralna, ale rozmawialiśmy o stanie świata, w którym teraz żyjemy: zmianach klimatycznych i zagładzie. Widzisz tych wszystkich psychopatów, którzy wydają szalone sumy pieniędzy na loty w kosmos, choć mogliby uratować naszą planetę, na której obecnie żyjemy. To niewiarygodnie śmieszne!”.
W każdym razie, kolejny raz słuchając, upewniam się, że dla mnie osobiście ważna jest tu nieuchwytna introwertyczna i psychologiczna uroda dźwięków. Grupa pozostaje przy swoistym minimalizmie, który od początku był jej siłą, zarazem osiąga efekt nadzwyczajnej obfitości. Wznosi się ku podniosłym brzmieniom, w czym wspierają trio orkiestrowe smyczki. A ów minimalizm na najnowszym albumie wyraża się również w potraktowaniu perkusji, na co zwraca uwagę Jónsi, podkreślając, że w oszczędności jej zastosowania i w płynności brzmienia poszukać chciał z partnerami klucza do piękna. Owo piękno od lat wyraża w twórczości Sigur Rós także kunsztownie tkana aura smutku, prowadząca ku odczuciom pozwalającym słuchającym bez zażenowania marzyć, a z premedytacją wprowadzane niejasności językowe, związane ze swobodą w kreowaniu posługiwania się słowem uniwersalizują cały język muzyki, wplatając ludzki głos w bogactwo instrumentarium.
A na koniec raz jeszcze powracamy do tego intrygującego paradoksu... Oto minimalizm w dźwięki bogaty, za sprawą aranżacji soczysty, wysoko w uniesieniu szybujący aż po kres, którego nie sposób dojrzeć, ale który można wyśnić i wymarzyć.