Dzisiaj coś dla sympatyków melodyjnego „soft prog rocka”. Nie lubię takich dziwolągów w nazewnictwie gatunków, więc dla uściślenia powiedzmy lepiej: „ambitnego popu”. Lub raczej „melodyjnego prog rocka”. Bo właśnie w taką formułę wpisuje się grupa It Bites. Swego czasu był to bardzo popularny na Wyspach Brytyjskich zespół, lecz po zawieszeniu działalności na początku lat 90-tych popadł on w całkowite zapomnienie. Niedawno reaktywował się jednak, a stało się to w dość niecodziennych okolicznościach. Okolicznościach, dodajmy, które powinny zaintrygować każdego oddanego fana współczesnej odmiany progresywnego rocka.
Pamiętacie supergrupę Kino? Tak, tak tę samą, która w 2004 roku wydała bardzo ciepło przyjętą płytę „Picture”. Jak wiadomo tworzyli ją: Pete Trewavas (Marillion), Chris Maitland (Porcupine Tree), John Mitchell (Arena) i John Beck (It Bites). Na krótko do formacji tej dołączył też perkusista It Bites, Bob Dalton (inne obowiązki nie pozwalały Maitlandowi na regularne trasy koncertowe). I gdy ze względu na indywidualne zobowiązania członków formacji przyszłość Kino stanęła pod dużym znakiem zapytania, już tylko mały kroczek dzielił panów Becka i Daltona od reaktywowania macierzystej formacji, z którą w latach 1986-1991 wydali 3 płyty studyjne („Big Lad In The Windmill” 1986, „Once Around The World” 1988, „Eat Me In St. Louis”, 1989) i jedną koncertową („Thank You And Goodnight” 1991), podbijali brytyjskie listy przebojów (35 miejsce w lipcu 1987r.) oraz koncertowali z Marillionem (1987) i Robertem Plantem (1988). Do całości układanki brakowało tylko jednego ogniwa: lidera zespołu Francisa Dunnery’ego. Nie był on jednak zainteresowany uczestnictwem w reaktywującej się swojej macierzystej formacji. Rozwiązanie tego problemu okazało się bardzo proste. Posadę wokalisty i lidera zaproponowano koledze z Kino, Johnowi Mitchellowi, który nigdy nie krył faktu, że od najmłodszych lat był wielkim fanem It Bites. I tak odrodzony zespół, dodatkowo z oryginalnym basistą na pokładzie, Dickiem Nolanem, najpierw wydał koncertowy zestaw swoich największych przebojów (płyta „When Lights Go Down” z 2006r.), a następnie przystąpił do rejestracji premierowego materiału.
Wydany we wrześniu album „The Tall Ships” jest rezultatem sesji nagraniowych z pierwszej połowy bieżącego roku. Zawiera on 12 wspaniale wyprodukowanych utworów, które w sposobów doskonały łączą teraźniejszość z pełną sukcesów przeszłością tej formacji. Kto zna Johna Mitchella z jego działalności w grupach Arena, The Urbane, Frost i Kino nie będzie zdziwiony faktem, że jak zawsze doskonale wywiązał się on z roli wokalisty, gitarzysty i współkompozytora. Wspaniale wtopił się on w resztę zespołu i wraz z Beckiem i Daltonem (Dick Nolan nie uczestniczył w sesjach nagraniowych płyty) panowie stworzyli doskonale rozumiejące się trio grające tyleż efektownie, co przystępnie i niezwykle melodyjnie, inteligentnie łącząc ambitne prog rockowe klimaty z bezpretensjonalnością muzyki pop a’la lata 80.
Najciekawszymi fragmentami płyty „The Tall Ships” są: niesamowicie przebojowy numer „Oh My God”, który w spektakularny sposób otwiera tę płytę, monumentalna tytułowa ballada „The Tall Ships”, pełne niesamowitej melodyki utwory „For Safekeeping” i „Playground” oraz pełen werwy rockowy numer „The Wind That Shakes The Barley”. Progresywnych tygrysów z pewnością najbardziej ucieszy rozbudowana (do ponad 13 minut) kompozycja „This Is England”, której hymnowa finałowa część jest jednym z najbardziej porywających epickich fragmentów które ukazały się na płytach w 2008 roku. Ale nie ze wszystkimi utworami na albumie „The Tall Ships” jest tak różowo. Zespół It Bites pomieścił na swojej nowej płycie utwór „Great Disasters”, który – o zgrozo! – niebezpiecznie zbliża się do stylistyki naszego Feela, a także takie nagrania, jak „Fahrenheit”, „Ghost” i „Memory Of Water”, których ewidentna wtórność przejawia się niezamierzonymi (?) cytatami z przebojów innych wykonawców. Sprawia to wrażenie, że niby już gdzieś to kiedyś słyszeliśmy (wszak najbardziej podobają się nam te piosenki, które już znamy), ale fragmencików tych słucha się niestety z lekkim zmieszaniem, by nie rzec zażenowaniem.
Niemniej, jako całość płyta „The Tall Ships” broni się nieźle. Prezentuje się ona nad wyraz efektownie, zapewniając solidną, blisko 70-minutową dawkę melodyjnej muzyki prog rockowej zagranej na naprawdę wyśmienitym poziomie. Ciekaw jestem tylko, czy album ten zwiastuje trwały powrót It Bites do świata żywych, czy jest raczej zaledwie jednorazowym wyskokiem? Oby tak nie było, bo uroczy, zachrypnięty i przymglony tembr głosu Mitchella w połączeniu z jego fajnymi gitarowymi solówkami i profesjonalnym, lekkim graniem panów Becka i Daltona chwilami prezentuje się doprawdy finezyjnie.