W dobie płyt winylowych nie parałem się jeszcze recenzowaniem muzyki, dlatego nie pamiętam, bym kiedykolwiek pisał na naszych łamach o muzyce opublikowanej na tradycyjnym czarnym krążku. Dlatego, z tym większą radością, przybliżę teraz Czytelnikom MLWZ.PL najnowsze dzieło niemieckiego instrumentalisty Hanspetera Hessa. To jego kolejny album, który omawiamy w naszym portalu, po instrumentalnej opowieści o parku krajobrazowym na Wyspach Kanaryjskich (płyta „Timanfaya”, 2008, recenzję czytaj tutaj). Tym razem Hess zamiast wielu kilkuminutowych tematów postąpił, jak to kiedyś bywało, bardzo konserwatywnie (czy jak kto woli: oldschoolowo) i zamieścił na swoim albumie zatytułowanym „Tales From The Dam” zaledwie dwie długie, dwudziestominutowe kompozycje, które odpowiednio wypełniają stronę A („Tales From The Dam Part 1”) i B („Tales From The Dam Part 2”) tego longplaya.
Zabieg ten jednoznacznie przypomina mi na przykład pamiętne płyty Mike’a Oldfielda, który w latach 70-tych wydał szereg albumów („Tubular Bells”, „Hergest Ridge”, „Ommadawn”) składających się z rozdzielonych na dwie części kompozycji tytułowych. No i coś w tym niewątpliwie jest, gdyż muzyka, którą słyszymy na „Tales From The Dam” ewidentnie kojarzy mi się z twórczością Oldfielda. Długie instrumentalne pasaże mieniące się paletą wielobarwnych dźwięków, w które wplecionych jest mnóstwo delikatnych, kontemplacyjnych brzmień, od czasu do czasu wzbogaconych bardziej dynamicznymi partiami oraz szeregiem pozamuzycznych odgłosów (bicie dzwonów, tykanie zegara, szum wody, świergot ptaków etc.)… Taki klimat panuje na tym wydawnictwie.
W nagraniu tej płyty Hanspeterowi towarzyszyło kilku muzyków. Na perkusji zagrał Stefan Dittmar, głosu użyczył Hermann Voges oraz wystąpiło aż czterech gitarzystów: Matthias Zalepa, Claus Flittiger, Gilbert Cyppel oraz Thommy Frank. Godny podkreślenia jest udział tego ostatniego, który w finale drugiej części tytułowej suity wykonał porywające solo na akustycznej gitarze. Coś pięknego. Sam głównodowodzący obsługiwał przebogatą baterię instrumentów klawiszowych oraz zaprogramował komputerowo mnóstwo brzmień i dźwięków.
Zapach winylu, szelest wyciąganej z rękawa papierowej koperty, spore gabaryty okładki, ciepłe, analogowe brzmienie… Wszystko to, wydawać by się mogło, już dawno przeszło w zapomnienie. Hanspetter Hess wydając album „Tales From The Dam” w tradycyjnej winylowej formie pozwolił nam na przypomnienie starych, dobrych czasów, w których królowały czarne płyty i anologowe dźwięki. W dodatku uczynił to w tak sprytny i przemyślny sposób, że zamieścił na nim muzykę, która chyba jak żadna inna nie pasowała bardziej do tego, by we wspaniały i wzruszający sposób odgrzać miłe wspomnienia. Bo „Tales From The Dam” to piękna, ilustracyjna, instrumentalna płyta nawiązująca pod każdym względem do słynnych dzieł złotej epoki lat 70-tych…