Dream Theater - Black Clouds & Silver Linings

Agnieszka Lenczewska

ImageDawno, dawno temu, w mieście Krakowie była sobie „upiorna fabryczka obrazów papy Kossaka”. Jerzy (wnuk słynnego Wojciecha), człek bystry, wychowany w Ameryce podrzędny malarzyna, postanowił odpowiedzieć na zapotrzebowanie rynkowe i sprzedawał naiwniakom „Kossaka”. Spod sztancy, byle jak kopiowane, jeszcze mokre od farb i werniksu wypływały w świat obrazki w formacie znormalizowanym 50x50 cm, będące karykaturalnym wynaturzeniem dzieł wielkiego Wojciecha. Interes kwitł, kasa wpływała na konto – wszyscy zadowoleni…

Mike Portnoy i kompania zasmakowali gwiazdorstwa, sławy. Dobrze – trzeba się cieszyć, że są nie tylko gwiazdami w obrębie gatunku. Rozpoznawalność marki Teatru Marzeń jest bardzo wysoka – kojarzą już ją nie tylko sympatycy gatunku, ale fani rocka po prostu. Tak – w chwili obecnej Dream Theater to gwiazda wielkich hal koncertowych, letnich festiwali i objazdowego cyrku o nazwie Progressive Nation. Zespól zamienił się w dobrze prosperujące i świetnie zarządzane przez Mike’a Portnoya muzyczne przedsiębiorstwo. Cykl produkcyjny – płyta - trasa - dvd/album koncertowy to może i fajnie rozpisany proces, ale ta „stałość” i przewidywalność procesu niestety może nieść ze sobą obniżenie potencjału. Zresztą – nieważne. Ich biznes – ich kasa. Do kieszeni nie zaglądam.

Jedenasty studyjny album Dream Theater powędrował do odtwarzacza.

Sześć utworów, ponad 70 minut muzycznego materiału. I taka refleksja na początek: Jak wiadomo, najlepsze utwory to te, które znamy. Tak jest w przypadku Black Clouds and Silver Lining.  Okładka z tych ulubionych, klasycznie „drimowych”. Żadnych mrówek, czy innych insektów nie uświadczysz słuchaczu. Powrót do estetyki znanej chociażby z Awake, Images and Words, czy A Change of Seasons. Hugh Syme odwalił kawał niezłej roboty. Muzycznie? Cóż,  czego wymagać od zespołu, który od blisko dwudziestu lat gości w naszych odtwarzaczach, płytotekach, o którego muzyczne dokonania wciąż się „czule” kłócimy. Nie wymagam od Teatru Marzen definiowania gatunku na nowo, wymyślania progmetalowego prochu. Pomnik postawili sobie już dawno. Z drugiej strony chyba zbyt wiele od „Drimów” wymagamy (a przynajmniej część z nas). A kiedy dostajemy „piosenki”, które dobrze znamy, zaczynamy psioczyć i narzekać, że: ilość muzycznych autocytatów przekracza wszystkie normy przyzwoitości, że znamy już na pamięć konwencje: klawiszowych szaleństw Rudessa (czytaj popisów coraz to nowszymi klawiszowymi zabawkami), gitarowych, niekończących się solówek Petrucciego i plastikowego brzmienia perkusji Mika Portnoya. Marudzimy pod nosem, wspominamy o zżeraniu własnego muzycznego ogona, w dodatku popitego rozwodnionym chianti nieudanych muzycznych pomysłów.

Utwór nr 1

Album zaczyna się dziwnie: klawiszowy „chór”, posępne sabbathowe riffy, perkusyjne blasty. Zaraz, czy to aby Dream Theater.? Horrorowato-upiorna introdukcja może przypominać wyczyny pomalowanej blackowo-kabaretowej braci (np.: Cradle of Filth, czy inne Dimmu Borgir), a nie szlachetne brzmienie Szwedów z Opeth. A Nightmare to Remember. Koszmar, który mamy zapamiętać. Napisałabym przewrotnie, że jest to muzyczny koszmarek, o którym lepiej może zapomnieć. W tej blisko 15-minutowej kompozycji znajdziemy paradoksalnie wszystko, co najlepsze i najgorsze w Dream Theater. Najgorszy jest brak umiaru i wyjałowienie z pomysłu na utwór. Miało straszyć, a śmieszy (wybaczcie autorce, ale growlujący Portnoy wypadł po prostu żenująco, karykaturalnie i…śmiesznie zarazem). Jeśli to miałby być ten świeży powiew w muzyce Dream Theater, o którym wspominał perkusista, to parafrazując słowa ojca Redaktora mamy do czynienia z produktem lekko nieświeżym i zalatującym szambem. A najlepsze? Tylko techniczna biegłość, za którą nie idzie niestety nic. Puste, zbędne nuty. Jestem na nie – brnę jednak dalej.

Utwór nr 2

O singlowym A Rite of Passage napisałam już sporo. Odsyłam zatem do recenzji zamieszczonej w serwisie. Refleksja jest następująca. Wiele brakuje „Rytowi Przejścia” do stania się stadionowym klasykiem (takim chociażby, jak Forsaken z Systematic Chaos – które ma w sobie to „coś”). Podsumowując – A Rite of Passage to najsłabszy utwór na albumie.

Utwór nr 3

Wither to uroczy, nośny drobiażdżek, z kaskadową, mogąca się podobać solówką Johna Petrucciego. Przepięknie został zaśpiewany przez Jamesa LaBrie. Moim zdaniem śpiew „Serka” jest najmocniejszym elementem, nie tylko Wither, ale całego albumu. Fantastyczne są te niskie i średnie rejestry w wokalach Jamesa. O dziwo (a może na szczęście) mało jest „górek” oraz operowania wokalem w wysokich rejestrach. Za to LaBrie wydobył z siebie emocje. Interpretuje teksty w taki sposób, że mrowi. Jaki jest jego śpiew? Delikatny, wręcz „aksamitny”. Przyznać i docenić należy, że praca z nowym wokalnym tutorem przyniosła naprawdę porażające efekty.  James przy współpracy z coachem osiągnął nowe możliwości, otworzył swój wokal na emocje. Śpiewa bardzo uczuciowo, mniej technicznie. BC & SL to album Jamesa LaBrie. A Wither? Cóż to muzyczne alter ego znanego z Train of Though Vacant. Niby mała rzecz, a jednak cieszy, bowiem dwa pierwsze utwory były po prostu….bardzo nijakie.

Utwór 4

The Best of Times. Delikatny fortepianowy wstęp, skrzypce, ewoluujący w gitarowy pasaż zagrany na „akustyku”. Smutek, żal, ale czy były to lata stracone? Hollow Years? Nie – przecież to dzięki niemu dostałem pierwszą perkusję, zafascynowałem się muzyką i zacząłem grać. Ojciec. Utwór to przecież bardzo osobisty – poświęcony zmarłemu w tym roku na raka ojcu Mike’a Portnoya. O tym, że ta magia jest gdzieś? O tym, że dziękuje. Magia radia? Po tym akustycznym wstępie muzycy Dream Theater kłaniają się w pas kanadyjskiemu trio. Tak – druga część utworu to przecież Spirit of The Radio. Prawie identyczna jak u Rush lejąca się, świdrująca gitarowa solówka, tekst jakiś taki podobny, że o układzie riffów, czy typowych podziałach rytmicznych nie wspomnę. (Nie)zamierzona inspiracja, czy też plagiat? Posłuchajcie sami. Po tym rushowym wtręcie znów delikatne, akustyczne brzmienie i jeszcze bardziej delikatny, wręcz odrealniony śpiew Jamesa LaBrie oraz chyba najpiękniejsza z solówek gitarowych autorstwa Johna Petrucciego. Czasy ekscytowania się niuansami i technicznymi aspektami gry na gitarze mam już dawno za sobą, zatem solo nie powaliło mnie pod względem szybkości gry. Nie biegłość techniczna jest w tym przypadku najważniejsza. Nie neoklasyczne gitarowe granie w stylu Malmsteena, czy innego gitarowego „szybkobiegacza”. Po prostu emocje, ból, żal. Zaszarpało sercem, poruszyło zmysły - ale nie na ten „kiczowaty” sposób. Miało zaboleć i zabolało. Kaskada dźwięków płynie, jak strumień łez po policzkach. Egzaltacja? Nie sądzę - w tym wypadku muzyka poruszyła czułą strunę moich emocji. Mogę śmiało postawić tezę, że ostatnie 5 minut utworu jest jednym z lepszych w całym dorobku Dream Theater. I niestety to jeden z niewielu momentów, które mogą poruszyć.

Utwór 5

Najwięcej zastrzeżeń mam do Shattered Fortress. Zamieszczenie utworu będącego podsumowaniem 12 kroków wychodzenia z alkoholizmu jest (przynajmniej dla mnie) lekkim/sporym nadużyciem. Owszem – cieszę się, że Mike Portnoy przy wsparciu bliskich, fanów, grupy AA iw spadkobierców Billa W. walczy ze swoim uzależnieniem alkoholowym, ale…

Swego czasu Mike miał pomysł, by całą „alkoholową sagę” umieścić na odrębnym, srebrnym krążku (całość liczyłaby 57 minut, 16 sekund). Jak słychać, perkusista nie przekonał kolegów z zespołu do tego pomysłu, zamiast tego mamy rozwiązanie iście salomonowe w postaci: Shattered Fortress. Tytuł utworu pochodzi z 2 wersów utworu Glass Prison (pierwotnie na Six Degrees of Inner Turbulence): A shattered glass prison wall behind me oraz A long lost fortress. Cóż…nie jestem przekonana o celowości publikacji tego utworu. Po prostu jest zbędny. Cytaty z Repentance, This Dying Soul, Panic Attack, czy cody w postaci cytatu z Glass Prison mogą irytować. Niby historia zatoczyła koło, ale zamiast empatii do Mike’a czuję niechęć. Jako „składak”ze wszystkich „12 kroków”, Shattered Fortress może sprawdzić się w samochodzie, ale to chyba jedyna zaleta tego „utworu”. Mnie nie przekonał, czyżby zespołowi zaczął doskwierać brak pomysłów i stąd to „łatanie” dziur? Ech – przecież już pisałam, że nie wymagam „nowinek”. Cóż z tego, że znów bryluje LaBrie, skoro całość jest po prostu niestrawna?

Utwór 6

Hrabia z Toskanii. Cóż za tytuł. Cóż za utwór. Pełen paradoksów. Niespójny, nierówny. Początek charakterystyczny dla Rush. Słuchać, że Nowojorczycy „siedzą w kieszeni” Geddy’emu i spółce.  Pierwsza część blisko 20-minutowej suity to popis gry całego zespołu, wirtuozeria i techniczne mistrzostwo świata. Znamy to, prawda? A przecież kochamy utwory, które dobrze znamy. W części „mniej” rushowej to już klasyczne Dream Theater. Typowe zagrywki, mieszanie metrum i zauważalne reminiscencje z Images and Words (czyżby analogia do Under The Glass Moon?) oraz…Leonardo.The Absolute Man (na którym tak fantastycznie zaśpiewał LaBrie chociażby w takim Rein of Tuscan). Hm…słyszane po raz setny mogą nużyć. Muzyczny banał i woda na młyn dla adwersarzy zespołu. Refren też bezbarwny. Utwór nie wyróżniałby się z tysiąca takowych gdyby nie…jego druga część. Odrealnione, niemalże ambientowe klawisze Jordana Rudessa, akustyczna gitara i rozwijający się w rytmie bolera gitarowy motyw. Narastający, aż do kulminacji. Końcówka utworu fantastyczna, może nieco patetyczna – ale nie potrafię sobie wyobrazić Dream Theater bez tej odrobiny muzycznego patosu. A później już tylko odgłosy natury. Śpiew ptaków, rechot żab. Toskania.

Koniec.

Cóż, daleko BC & SL do najlepszych dzieł Dream Theater. Nie, nie odczekiwałam w przypadku tego zespołu cudów - nie mniej rozczarowanie (przynajmniej dla mnie) jest spore. Otrzymaliśmy starannie wyprodukowany produkt spod progmetalowej sztancy – będący bladym odbiciem dawnych dokonań . Jest na tym albumie kilka momentów bardzo dobrych. Niestety to tylko chwile, maleńkie smakowitości w rozwodnionej, mdłej muzycznej zupie bez przypraw. Album jest co najwyżej przeciętny. Gdyby to był debiut zespołu znikąd, oceniłabym go na dostateczny minus…i życzyłabym szczęścia.

Ponoć Mike Portnoy posiada jako jeden z niewielu, dar dotyku Midasa. Mawiają, że to, czego dotknie zamienia się w muzyczne złoto. Tym razem zamiast klejnotu ze szlachetnego kruszcu zwinne palce muzyków wyprodukowały sztampowy, tombakowy, odpustowy pierścionek. Analogia do „upiornej fabryczki papy Kossaka”, w przypadku najnowszego dokonania Teatru Marzeń jest,  (moim zdaniem) prawdziwa. Może warto trochę zwolnić tempo pracy? I zdobyć się na refleksję, co dalej? Chociaż, przecież najfajniejsze i najlepsze utwory to te, które znamy.

PS. Album ukaże się 23 czerwca w kilku formatach. Wersja standard, zawiera opisane przeze mnie utwory. Dla chętnych jest jeszcze edycja specjalna, na której oprócz zawartości podstawowej umieszczono wersje instrumentalne utworów oraz 6 coverów. Dla najbardziej zatwardziałych i majętnych fanów zespół przygotował wersję kolekcjonerską (wersja specjalna rozszerzona o DVD, podkładkę pod myszkę, litografię okładki, etui na bilet, podwójny album winylowy).

 
MLWZ album na 15-lecie Steve Hackett na dwóch koncertach w Polsce w maju 2025 Antimatter powraca do Polski z nowym albumem Steven Wilson na dwóch koncertach w Polsce w czerwcu 2025 roku The Watch plays Genesis na koncertach w Polsce już... za rok