Naśladujące nie do końca miarowe bicie ludzkiego serca uderzenia basowego bębna, wydobywane z mooga tajemnicze, kosmiczne wręcz odgłosy raz po raz przecinane ostrymi jak brzytwa, szaleńczymi partiami fortepianu - trzeba przyznać, że początek albumu „Trilogy” brzmi nie lada zachęcająco. Jak się okazuje, dalszy przebieg płyty niemal zupełnie zaspokaja oczekiwania, jakie wzbudza ta niewątpliwie frapująca introdukcja.
Tworzeniu tego trzeciego w dyskografii studyjnego, zawierającego autorskie kompozycje, albumu Keith Emerson, Greg Lake i Carl Palmer wyraźnie poświęcili więcej serca, aniżeli miało to miejsce w przypadku wydanej rok wcześniej płyty „Tarkus” – płyty, którą pamięta się właściwie głównie za sprawą zajmującego cała stronę A epickiego utworu tytułowego, nie zaś dzięki krótkim nagraniom wypełniającym pozostałą część krążka. W przypadku „Trilogy” zespół co prawda nie zrezygnował z tego, co można by określić mianem „rozrywkowego” elementu jego albumów, a więc z krótkich, nieskomplikowanych form, ale tym razem wyraźnie słychać, że, być może świadomie dążąc do stworzenia dzieła znacznie jako całość równiejszego, trio dołożyło większych starań przy pracy nad krótszymi kompozycjami. Zastosowany zupełnie odmienny niż na „Tarkus” układ, w którym bardziej rozbudowane utwory przeplatają się z piosenkami, w konsekwencji sprawdza się bardzo dobrze, nagrania utrzymują wysoki poziom właściwie od początku do końca płyty. Nawet dość zabawny utwór „The Sheriff” znacznie ciekawszy jest aniżeli jemu podobne, „wesołe” piosenki z poprzedniego albumu. Spokojny „From the Beginning” to typowa Lake’owska ballada (zresztą jedyny na płycie utwór, w którym słychać gitarę!), znacznie dojrzalsza jednak, niż słynny „Lucky Man” z debiutanckiego krążka. „Living Sin” zaś zapada w pamięć dzięki ciekawej jazzującej melodii granej na Hammondzie, wyjątkowo niskim wokalu Lake’a i agresywnym refrenie. Najsłynniejszą bodaj piosenką na „Trilogy” jest kolejna w dorobku ELP interpretacja muzyki klasycznej – tym razem zespół wziął na warsztat „Hoedown” – część baletu amerykańskiego kompozytora Aarona Coplanda zatytułowanego „Rondo”, tworząc z niej porywającą, energetyczną piosenkę.
Z myślą o bardziej kompleksowych, progresywnych utworach Emerson, Lake i Palmer na „Trilogy” obrali nieco inną strategię, niż na „Tarkus” – zamiast dwudziestominutowej, kolosalnej formy muzycy postawili na zamknięte w łącznej długości trzydziestu minut odmienne od siebie trzy muzyczne tematy, każdy z nich wyjątkowy w swojej klasie. Wspomniane otwarcie całego albumu jest introdukcją podniosłego hymnu „The Endless Enigma”, przerwanego wydzieloną fortepianową fugą. Utwór tytułowy z kolei stanowi sprawnie łączącą odmienne nastroje opowieść – od delikatnych dźwięków fortepianowo-wokalnego duetu, poprzez transowy rytm podtrzymujący szaleńczą partię klawiszową, po syntezatorowo-basowo-perkusyjne łamańce w swym charakterze zapowiadające poniekąd suitę „Karn Evil 9” z następnego albumu. Płytę „Trilogy” podsumowuje ciekawe „Abaddon’s Bolero”, na język wybrzmiewającego nowoczesnymi syntezatorami rocka przetłumaczono tu ravelowski sposób budowania napięcia w utworze.
„Trilogy” przypadło chyba dość niewdzięczne miejsce w dyskografii Emerson Lake & Palmer. Z jednej strony poprzedzał ją „Tarkus”, swój sukces zawdzięczający głównie wspaniałej kompozycji tytułowej, a także fenomenalna koncertowa interpretacja „Obrazków z Wystawy” Modesta Musorgskiego. Zaraz po „Trilogy” ukazał się z kolei „Brain Salad Surgery” – znakomity, równy album, o którego klasie przesądziła już nie tylko zajmująca jego lwią część suita. Większość utworów z „Trilogy”, a zwłaszcza wszystkie trzy najdłuższe nagrania, najwyraźniej nie zdobyło na tyle dużej aprobaty tria, aby zyskać stałe miejsce w koncertowym kanonie zespołu. Album ten w żadnym stopniu nie ustępuje jednak żadnej z pięciu pierwszych płyt powszechnie uznawanych za najważniejsze w dyskografii Emerson Lake & Palmer – to znakomita i mimo przewodniej, niemal autorytarnej roli instrumentów klawiszowych, bardzo różnorodna muzyka.