King Crimson to nazwa, która dla wielu sympatyków art-rocka jest synonimem niezwykle progresywnego podejścia wykonawcy do własnego muzycznego wizerunku – zespół Roberta Frippa bowiem przez całą swoją karierę z imponującym skutkiem starał się unikać zjawiska, które potocznie nazywa się zjadaniem własnego ogona, szukając nowatorskich, bezkompromisowych rozwiązań w celu permanentnego rozwijania artystycznego oblicza. „In the Wake of Poseidon”, druga pozycja w dyskografii zespołu, jest w tym kontekście dziełem dość wyjątkowym.
Choć na albumie odnaleźć można oryginalne, ciekawe rozwiązania, to jednak „In the Wake of Poseidon” łatwo posądzić o niekiedy wyjątkowo daleko idące nawiązania do debiutanckiego dzieła King Crimson. Faktycznie, nie potrzeba specjalnie wrażliwego ucha, by móc stwierdzić, że układ utworów z pierwszej połowy „Posejdona” w sposób bezpośredni nawiązuje do zawartości strony A znakomicie przyjętego „In the Court of the Crimson King”, wydanego niewiele ponad pół roku wcześniej. Po niespełna minutowej wokalnej introdukcji następuje szalony, nieposkromiony „Pictures of a City” – choć to bądź co bądź znakomity rockowy utwór, to jednak elementy, z jakich został poskładany, a wśród nich saksofonowy mocarny riff, wirtuozerskie popisy na gitarze, czy krzykliwy wokal Grega Lake’a, w sposób oczywisty wręcz powielają schemat „21st Century Schizoid Man”, jedynie nieznacznie urozmaicając go wplecioną w środek stonowaną, aczkolwiek niepokojącą partią instrumentalną. Ta ośmiominutowa kompozycja nawet kończy się niemal identycznym jak na debiutanckiej płycie zgiełkiem, po którym następuje liryczny, delikatny, na wpół akustyczny, pełen kojących dźwięków fletu utwór. „Cadence and Cascade” znakomicie wpisuje się w stylistykę zaproponowaną przez zespół w „I Talk to the Wind” z pierwszego albumu – tutaj jednak nieco bardziej radośnie brzmiące wersy wyjątkowo wyśpiewuje Gordon Haskell. Następującym potem utworem tytułowym King Crimson powraca zaś w hymniczną estetykę „Epitaph”, wykorzystując niemal identyczne środki wyrazu, jak w przypadku słynniejszego poprzednika.
Mimo tak jawnych i z całą pewnością świadomych odniesień do debiutanckiej płyty, utwory z pierwszej strony „In the Wake of Poseidon” bronią się znakomicie, zwłaszcza zaś tytułowe nagranie, dość niesprawiedliwie skazane na pozostawanie w cieniu wielkiego pierwowzoru. Wysoki poziom albumu podtrzymuje zaś jego druga połowa, na którą złożył się materiał znacznie różniący się od wcześniejszych propozycji King Crimson, na co spory wpływ miało zaangażowanie przez Roberta Frippa jazzowego pianisty Keitha Tippetta. Choć jego wirtuozerskie umiejętności w większej mierze wykorzystano na następnym albumie „Lizard”, to jednak już tu nadały interesującego, jazzującego charakteru wydanej na singlu i zagranej w Top of the Pops piosence „Cat Food”. Stały się również integralnym elementem monumentalnego „The Devil’s Triangle” – opartego na motywach z utworu „Mars, the Bringer of War” Gustava Holsta monstrualnego bolera. Rosnące w tym niezwykłym utworze napięcie znakomicie wytworzono przerażającymi, niebywale ciężkimi dźwiękami mellotronu oraz atonalnymi rozwiązaniami generowanymi przez wszelkie możliwe instrumenty, prowadzącymi do niemal psychodelicznego, chaotycznego finału, ozdobionego cytatem z zamykającego pierwszy album „The Court of the Crimson King”. Te wyjątkowo niepokojące jedenaście minut albumu odciąża przepiękny „Peace – An End”, który parafrazując melodie z początku i środka płyty, pięknie spina „In the Wake of Poseidon” swoistą klamrą.
Z pewnością „In the Wake of Poseidon” nie jest dziełem mogącym konkurować z wielkim debiutem, przez wielu uznawanym za najlepszy album King Crimson. Zespół jednak, tworząc z jednej strony nieustępujące klasie swoich pierwowzorów utwory, z drugiej zaś strony prezentując nowe, ciekawe, ale i dość niełatwe w odbiorze rozwiązania, potrafił utrzymać wysoki artystyczny poziom wyznaczony przez zachwycający pierwszy album.