Po opuszczeniu szeregów Genesis przez gitarzystę Anthony’ego Phillipsa w 1970 roku musiało minąć siedem lat, by artyście temu udało się skompletować materiał, znaleźć wydawcę i opublikować pierwszy album solowy. Peter Gabriel z kolei po odejściu z zespołu w 1975 roku zrobił sobie roczny urlop, zanim zaszył się w studiu z myślą o debiutanckiej płycie. Zupełnie inaczej natomiast rzecz się miała w przypadku Steve’a Hacketta, który, mając już zresztą na koncie jedną płytę sygnowaną własnym nazwiskiem, zaledwie miesiąc po rozstaniu z kolegami z Genesis, rozpoczął nagrywanie „Please Don’t Touch”.
Pokusa jak najrychlejszego wydania własnego materiału była o tyle silna, że gitarzysta w macierzystym zespole był znacznie ograniczany kompozytorsko, co w konsekwencji w znacznej mierze wpłynęło na jego decyzję o opuszczeniu formacji. Pomysły skądinąd ciekawe, jednak przez grupę określone jako nieprzystające do linii zespołu, zyskały szanse rozwinięcia i ucieleśnienia w postaci utworów solowych. Hackett podwójnie zmotywowany wolnością artystyczną, tym razem postanowił, za wyjątkiem Chestera Thompsona, nie angażować do nagrania kolegów z Genesis, co miało miejsce w wypadku debiutanckiego albumu „Voyage of the Acolyte”, w zamian za to zaprosił wielu gości niekoniecznie reprezentujących gatunki muzyczne bliskie światu Genesis.
Głównie właśnie wybór wokalistów na płytę wpłynął na jej wyjątkowo różnorodny stylistycznie, by nie rzec eklektyczny charakter. Wśród gości znaleźli się bowiem m.in. wokalista hard-progrockowego amerykańskiego Kansas, Steve Walsh, legendarny folkowy artysta otwierający festiwal Woodstock, Richie Havens, a także soulowa gwiazdka Randy Crawford. Wybór wokalistów okazał się warunkować stylistykę piosenek, w których zostali oni obsadzeni, nie w każdym wypadku dając jednak zadowalający efekt. O ile bowiem soulowy „Hoping Love Will Last” z udziałem czarnoskórej piosenkarki, okraszony romantycznym interludium zachwyca, a folkrockowy „How Can I?” z udziałem Havensa brzmi jak najbardziej przekonywująco, o tyle także przywołujące klimaty amerykańskiej muzyki, a tu noszące znamiona tzw. rocka stadionowego, śpiewane przez wokalistę Kansas utwory „Narnia” i „Racing in A”(odratowany akustyczną gitarową kodą), poza melodycznością i przebojowym potencjałem, nie są w stanie specjalnie imponować.
Pozwalając sobie na tak dużą różnorodność stylistyczną na albumie, początkujący jako artysta w pełni solowy Hackett wystawił się na ryzyko stworzenia płyty nierównej jakościowo, choć trzeba przyznać, że i w utworach nie stworzonych „pod” śpiewających gości wychodzi różnie. „Carry Up the Vicarage”, bazujący na charakterystycznej dla całej solowej kariery gitarzysty muzycznej grotesce, tutaj budowanej za pomocą zabaw szybkością odtwarzania taśmy, daje zaledwie ślad, nieśmiałą zapowiedź późniejszych tego typu utworów, natomiast podniosłemu „Icarus Ascending” (tu obsadzony w roli wokalisty Havens sprawdza się znakomicie) czegoś jednak brakuje, by podołać roli prawdziwej progrockowej kody. Te nieco słabsze pozycje wynagradzają jednak inne fragmenty, jak przepiękna akustyczna miniatura „Kim”, czy znakomity, wciągający i zarazem niepokojący ciąg instrumentalnych utworów „Land of a Thousand Autumns/Please Don't Touch/The Voice of Necam" – te kompozycje, wraz z prześliczną, aczkolwiek chyba dość zapomnianą na tle późniejszych dokonań artysty wspomnianą balladą „Hoping Love Will Last”, znacznie zawyżają artystyczny poziom „Please Don’t Touch”.
Swoim drugim albumem solowym Steve Hackett pokazał, że nie tylko potrafi przyciągać do siebie duże nazwiska, ale i znakomicie radzi sobie bez pomocy kolegów z Genesis. Wiatr w żagle, który poczuł po odejściu z zespołu, sprawił jednak, że jego ambicje stały się chyba nieco zbyt wielkie, dlatego album skupiający pomysły z różnych muzycznych bajek okazał się jakościowo niespójny. Ciężko jednak, patrząc przez pryzmat późniejszej twórczości Hacketta, oceniać negatywnie płytę o takim charakterze, wszak wiele późniejszych dzieł, często od początku do końca wyśmienitych, skupiało w sobie tematy bardzo różnorodne gatunkowo. „Please Don’t Touch” więc chyba należy traktować po prostu jako próbę sił solowego Hacketta, który właśnie tutaj odkrywał, że może wiele, pozostawiając przy tej okazji kilka naprawdę zapadających w pamięć pereł.