Wesley, John - The Lilypad Suite EP

Artur Chachlowski

ImagePamiętam, jak w 1994 roku wpadła mi w ręce debiutancka płyta Johna Wesleya „Under The Red And White Sky”. Urzekła mnie nie tylko swoją zgrabną pop rockową melodyjnością i bezpretensjonalnymi piosenkami, lecz przede wszystkim zaimponowała listą zaproszonych gości. Udział takich tuzów, jak Mark Kelly, Steve Rothery i Ian Mosley na płycie nieznanego wykonawcy budził spory szacunek. Od razu wyczuwało się, że John Wesley to nie byle jaki debiutant, tylko Ktoś. Niedługo po premierze debiutanckiej płyty John odbył trasę koncertową supportując grupę Marillion, co niewątpliwie przysporzyło mu oddanych sympatyków.

W trakcie następnych lat John rozwinął się jako muzyk i kompozytor, wydał kilka kolejnych płyt długogrających (w naszych małoleksykonowych archiwach zachowała się recenzja tylko jednej z nich – „Chasing Monsters” z 2002 roku), współpracował z Fishem (na płycie „Fellini Days”), a kilka lat temu stał się ważnym koncertowym ogniwem Porcupine Tree, regularnie towarzysząc zespołowi Stevena Wilsona w trakcie występów na żywo.

Od pewnego czasu wiadomo było, że Wesley pracuje nad swoim nowym albumem zatytułowanym „Disconnect”, który ma ukazać się w drugiej połowie tego roku. „Komponując utwory na nową płytę, zauważyłem, że niektóre z nich układają się w spójną całość. Opowiadają one o cierpieniach młodej dziewczyny po śmierci jej ojca. Postanowiłem zebrać te piosenki razem, połączyć w jedno, nagrać wraz z moimi współpracownikami, między innymi z Deanem Tideyem, który pomagał mi przy komponowaniu, i wydać je na osobnej i niezależnej od „Disconnect” EP-ce zatytułowanej „The Lilypad Suite” ” – tak o genezie swojego nowego wydawnictwa opowiada sam autor.

Dodajmy, że w trakcie nagrywania utworów na tę EP-kę oprócz Tideya, Wesleyowi pomagali też perkusista Mark Prator oraz dwóch basistów: Andy Irvine i Travis Hearne. Finalnym miksem zajął się znany (chociażby z „The Incident” Porcupine Tree) inżynier dźwięku Steve Orchard.

Na całość suity „The Lilypad” składa się sześć utworów, które pokazują, jak daleką drogę przeszedł nasz bohater od swojej pierwszej płyty do dnia dzisiejszego. Trudno nazwać tę EP-kę zbiorem piosenek. Aczkolwiek utwory nie są długie, lecz mają one – może poza „A Glittery Nothing” – kształt ostrych, rockowych numerów, w których często dominują dźwięki sfuzzowanej gitary, osadzone w mocno „przybrudzonych” brzmieniowo klimatach. Nie ma tu zbyt wiele łatwych melodii (tu wyjątkiem wydaje się być ostatnie nagranie w tym zestawie – „Firelight”, które przypomina swym klimatem balladowe utwory Porcupine Tree z ostatnich płyt), zdarzają się za to fragmenty, w których słychać, że Wesleya ciągnie ku nieco cięższej muzyce  oraz to, że skrupulatnie „podpatruje” on pomysły Stevena Wilsona i jego Jeżozwierzy.

John Wesley to niezły wokalista, dobry kompozytor i jeszcze lepszy gitarzysta. Dlatego nie nagrywa on słabych płyt. I choć EP-ce „The Lilypad Suite” właściwie nie można nic zarzucić, to ze względu na niewielkie rozmiary (niespełna 30 minut) oraz stosunkowo małą, przynajmniej z poprzednimi płytami tego artysty, „piosenkową” przystępność, należy traktować to wydawnictwo raczej jako aperitif przed głównym daniem, jakim ma być album „Dicconnect”. Poczekajmy więc cierpliwie na „właściwą” długogrającą płytę, a tymczasem nasyćmy uszy tymi w sumie naprawdę niezłymi rockowymi utworami, które wypełniają program „The Lilypad Suite”.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!