Dramatyczne życiowe sytuacje często inspirują artystów do wyrzucania z siebie bólu i krzyku, dzielenia się nim ze światem i dokonywania swoistego oczyszczenia, a w konsekwencji zamykania trudnego rozdziału. Swój żal można wykrzyczeć na przykład za pośrednictwem skomponowanej, a następnie wydanej na płycie muzyki. Tak uczynił amerykański, acz od lat mieszkający i działający w Wielkiej Brytanii, artysta Jeff Green. Najpierw dał się poznać światu jako autor bestsellerowego podręcznika nauki gry na gitarze pt. „Solo”, potem działał w kilku zespołach (między innymi North Point Park i No Idea), lecz najwięcej sławy przyniosła mu praca w cover bandzie The Eagles, Illegal Eagles.
Całkiem niedawno ukazała się jego solowa płyta zatytułowana „Jessica”. Zważywszy na to, że nagrania trwały od czerwca 1997 roku, można powiedzieć, że to jeden z najdłużej nagrywanych albumów. Tyle lat trwało porządkowanie skołatanych myśli oraz przezwyciężenie traumy po pewnym wydarzeniu w życiu Jeffa, które miało miejsce 31 maja 1996 roku. Tego dnia przyszła na świat jego córka Jessica. Tego samego dnia odeszła też ze świata żywych. Ból po stracie córki był tak wielki, że na jakiś czas Jeff wyłączył się z życia zawodowego. Na szczęście znalazł w sobie wystarczająco dużo sił, by za pomocą muzyki opowiedzieć światu o tym dramatycznym wydarzeniu. Jak sam stwierdził w nadesłanym mi niedawno liście, kilkunastoletni proces powstawania albumu „Jessica” spowodowany był tym, że nie pragnął on wcale skomponować muzyki, która miałaby być z założenia bestsellerowa czy też powszechnie akceptowana za wszelką cenę. Raczej przyświecały mu dwa inne cele. Po pierwsze, opowiedzieć światu o Jessice, a po drugie poruszyć bardziej uniwersalny temat, jakim jest często ignorowane przez ludzi świadome rodzicielstwo, wychowanie dzieci oraz relacje międzypokoleniowe. Jak Jeff sam wspomina, muzyka płynęła mu prosto z serca, stąd taki właśnie, a nie inny album…
No właśnie… Jak brzmi płyta „Jessica”? To niesamowicie ciepły i bardzo nastrojowy album. W przeważającej mierze zawiera muzykę instrumentalną, choć jest na nim kilka tematów zaśpiewanych (nieźle!) przez Greena. Te wokalno-instrumentalne fragmenty to: „On This Night”, „Pride”, „Tomorrow Never Came” i „Live Forever”. W nagraniach Greenowi pomagali: na klawiszach Mike Stobbie (ex-Pallas), na perkusji Pete Riley (Keith Emerson Band, Icon) oraz, okazjonalnie, gitarzysta Phil Hilborne. Choć, jak już wspomniałem, „Jessica” zawiera głównie instrumentalną muzykę, to nie jest to żadna muzyczna tapeta. Przesycona jest ona wciąż żywymi emocjami i wypełniona ładnymi melodiami. Jest przykładem bardzo dojrzałego i inspirującego grania. Są tu fragmenty, które autentycznie chwytają za serce, a twórczość Greena ani na moment nie zbliża się do banału. Kluczowe słowo to nastrój. Nastrój kreowany przy pomocy stosunkowo prostych, ale przecież nieoczywistych środków. Weźmy choćby tak piękne tematy, jak „Vision”, „Woman With Child” czy „Jessie’s Theme”… Łezka w oku kręci się przy nich sama…
Z instrumentalnego punktu widzenia, to bardzo gitarowy album. Ale zwolennicy karkołomnych technicznych popisów nie mają na nim czego szukać. Tu, jako się rzekło, liczy się nastrój. Mądre użycie minimum środków w celu osiągnięcia maksimum dobrego efektu. Piękna płyta. Najlepiej do słuchania w jednej całości. Bez przerw, bez przeszkód, bez zaburzania jej logicznego ciągu. To płyta dla marzycieli i wrażliwych romantyków. Dla słuchaczy o otwartych uszach i o wielkich sercach…
I jeszcze jedno. Osobistą opowieść Jeffa o nieżyjącej córce można znaleźć pod tym linkiem (można tu też zakupić omawiany album), a warto wiedzieć, że Jeff pracuje już nad nowym krążkiem, który pod tytułem „Elder Creek” powinien ukazać się pod koniec roku.