Ten popularny keyboardzista (ex-Dream Theater, ex–Planet X, aktualnie w Black Country Communion) przypomina się swoim siódmym solowym krążkiem (na naszych łamach omawialiśmy do tej pory tylko jeden: „Blood Of The Snake” z 2006 roku) zatytułowanym „Oceana”.
I od razu powiem: nie ma niespodzianek. Derek Sherinian przedstawia nam 47-minutową porcję instrumentalnego progresywnego metalu o bardzo technicznym zabarwieniu. Tak, to technika i pomysły ją eksponujące, a nie melodie czy klimaty, są tu w centrum zainteresowania. Derek, jak zawsze otoczył się grupką uznanych gwiazd, które wspomagają go w poszczególnych utworach. I tak, Steve Lukather gra na gitarach w „Mullholland”, „Euphoria” i „Seven Sins”, kolega z Planet X, Tony MacAlpine, gra w „Five Elements” i „Mercury 7”, a cenionego sesyjnego „wioślarza”, Steve’a Stevensa, słychać w „Ghost Runner” i „Oceana”. Na płycie słychać też Dougha Aldritcha z Whitesnake. W jednym utworze („I Heard That”) pojawia się nawet sam Joe Bonamassa, z którym nasz bohater gra ostatnio w Black Country Communion. Na perkusji we wszystkich utworach produkuje się sam wielki Simon Phillips, a współpracują z nim, grając na basie, Jimmy Johnson oraz Tony Franklin.
Energetyczny to album, pełen technicznych fajerwerków, profesjonalnie zagranych dźwięków i brzmieniowych zakrętasów. Również i stylistycznych, a przede wszystkim artystycznych meandrów, po których artysta wodzi nas przez cały czas trwania płyty. Skacze po stylach, zmienia klimaty jak rękawiczki, co chwila, niczym królika z kapelusza, wyciąga jakieś efektowne solo w wykonaniu któregoś ze swoich przyjaciół, sam też potrafi raz po raz nieźle zagrać pod publiczkę. To wszystko w sumie brzmi tak, jak granie „radosnej piłki”, które często kończy się tym, że stylowo lepiej grająca drużyna przegrywa z kimś mniej zaawansowanym technicznie, ale za to skuteczniejszym. Skuteczniejszym, na przykład, w docieraniu do serc odbiorców. Coś mi się zdaje, że Sherinian gra na tej płycie właśnie tak, jakby chciał powiedzieć całemu światu: „patrzcie, to ja, mistrz technicznego metalowego grania. Stać mnie na najlepszych współpracowników i w ogóle ze swoich „parapetów” wyciągam tyle, że aż sam za to kocham samego siebie”.
No cóż mogę powiedzieć?... „Oceana” to dobry, rzetelnie, zagrany album. Zawierający mnóstwo technicznych sztuczek. Bezbłędny pod tym względem. Ale coś emocji w tej muzyce mało. I entuzjazmu też jak na lekarstwo. Ktoś mógłby podsumować muzykę wypełniającą „Oceanę”, że wpada jednym, a wypada drugim uchem. Faktycznie, niewiele z tej muzyki pamiętam. Nawet po kilku przesłuchaniach…