57 minut i 11 sekund. Tyle trwa jeden, jedyny, utwór na płycie „These Stones Cry From The Earth” firmowanej przez fińską formację o nazwie Thence. Mimo tego, że to wcale nie jakaś nieprzystępna muzyka, to trudno się słucha takich wydawnictw. Jeszcze trudniej się je analizuje. Nawet, jeżeli zawierają tak ciekawe dźwięki jak ten album…
Thence to zaledwie dwie osoby. Choć tak po prawdzie pomysł na ten zespół zrodził się w głowie jednego człowieka. Juha Sirkkiä wspomina to tak: „Od prawie 10 lat grałem w różnych formacjach. Ale zawsze chciałem zrealizować swoje pomysły, które przez te lata nagromadziły się w mojej głowie. Pewnego letniego dnia 2009 roku zapakowałem instrumenty do auta i wyjechałem na wieś do rodzinnego domu mojej mamy. W samotnie położonej chatce pośród lasów, w ciągu dwóch tygodni skomponowałem oraz nagrałem większość partii instrumentalnych i wokalnych, które później znalazły się na płycie”.
Trzeba było jeszcze dograć ścieżki perkusji oraz kilka solówek na gitarze. Dokonał tego w SN–Audio Studio, Erno Räsänen. W ten sposób materiał, który ukazał się później na albumie „These Stones Cry From The Earth” był już gotowy. Juha „dopieścił” go jeszcze kilkoma wstawkami zagranymi przez zaprzyjaźnionych muzyków na saksofonach i organach Hammonda. I wreszcie, wiosną tego roku, wypuścił go na rynek w postaci pięknie wydanej (bardzo ładnie zaprojektowana książeczka z mnóstwem stylizowanych fotografii pięknej fińskiej przyrody; szkoda tylko, że nie zostały w niej wydrukowane śpiewane przez Juhę teksty) płyty CD.
Jeden, trwający blisko godzinę, utwór… Właściwie to pełna różnorodnych klimatów rockowa suita. Bardzo dojrzała i świetnie skonstruowana. Przykuwająca uwagę paletą pięknie zmieniających się nastrojów, prowadząca słuchacza przez pełne stylistycznych zakrętów segmenty, raz to spokojne, raz bardzo dynamiczne, raz przepełnione rozmazaną atmosferą ambientu, a raz skrojone w formę krótszych epizodów, które mogą teoretycznie istnieć jako samodzielne rockowe piosenki.
Album „These Stones Cry From The Earth” ma bardzo spokojny i klimatyczny początek. Dopiero gdzieś około 3. minuty słyszymy pełne brzmienie wszystkich instrumentów. Pół minuty później wchodzi wokal. Dobry, ciekawy, wyrazisty, taki jaki długo się pamięta. Thence brzmi bardzo dojrzale, soczyście, z głośników płyną gęste, mroczne dźwięki, obracamy się chwilami po obrzeżach alt rocka, post rocka, a nawet RIO. Pod koniec 10. minuty następuje wyciszenie. Rozpoczyna się dłuższy liryczny moment z delikatną gitarą w pierwszym, oraz syntezatorowymi plamami w drugim tle. I tak muzyka spokojnie szemra przez około 5 minut. To koniec jakby umownej „pierwszej części” tej kompozycji.
W 16. minucie następuje zmiana tempa i nastroju. Thence jakby powoli rozpędzał się. Brzmi a’la balladowy Riverside. Gdy muzyka nabiera już sporego galopu, w 20. minucie rozpoczyna się dłuższa część instrumentalna. Słyszymy prawdziwe szaleństwo gitar, syntezatorów oraz świetnie „punktującej” sekcji. I znowu, w 23. minucie i 15. sekundzie mamy wyciszenie. Pojawia się przyjemna wokalna linia melodyczna, by w 25. minucie powróciły też motywy przewodnie znane z ostatnich kilkunastu minut. Prowadzi to wszystko do imponującego punktu kulminacyjnego, który następuje pod koniec 29. minuty w postaci pięknego sola zagranego na saksofonie oraz przejmującego władzę fortepianu, którego spokojne, coraz cichsze dźwięki znajdują finał w swoistym kontrapunkcie w postaci kilku sekund ciszy dokładnie w 30. minucie trwania płyty. Ale to dopiero połowa albumu…
Jego drugą „połowę” otwierają nokturnowe dźwięki fortepianu i przeplatające się z nimi saksofonowe zagrywki, które przechodzą w dłuższe solo. Trochę leniwe, jakby zaspane, jakby grane o 5. nad ranem. Ale po około 90 sekundach do akcji wkracza gitara i wokal. Rozpoczyna się „utwór trzeci”. Najbardziej klimatyczny, najbardziej spokojny i wyważony, choć w 36. minucie rozpoczyna się dynamiczne gitarowe solo, które powoduje, że na sercu robi się ciepło. Potem klawisze wprowadzają z lekka orkiestrowy nastrój, ale tylko na niedługą chwilę… Oniryczny śpiew i spokojna gra gitary prowadzą ten fragment aż do około 40. minuty...
Wtedy to nagle rozlega się gwałtowne, dynamiczne uderzenie. Następuje radykalna zmiana klimatu. Perkusja podkręca tempo. Zespół demonstruje tu swoją moc i dokonuje prawdziwego pokazu potęgi swojego brzmienia. Nie, to nie jest heavy metal, ale „przybrudzony” postindustrial, coś czym na ostatniej płycie swoich Jeżozwierzy zachwycał Steven Wilson. Mamy teraz chwilę na doskonały instrumentalny fragment, w którym gęsta, mięsista perkusja „walczy” z lekko sfuzzowanymi gitarami. Wszystko to spina klamrą w 43. minucie śpiew, który ciągnie ten fragment do przodu, jakby jeszcze bardziej podkręcając tempo i wynosząc dramaturgię na jeszcze wyższy pułap. Po kilku chwilach, tak gdzieś około 46. minuty, na kilkadziesiąt sekund pojawia się lekko ambientowy motyw. Ale to też zaledwie tylko krótki przerywnik „ostrzegający” słuchacza przed kolejnym potężnym instrumentalnym uderzeniem i mocną, techniczną „jazdą” wszystkich instrumentów. Trwa to wszystko do 50. minuty. I tutaj następuje kolejna krótka cisza, z której wyłania się umowna „piąta część” kompozycji. Na bazie spokojnie brzmiącej gitary (coś w stylu The Edge z U2) rozpoczyna się wielki finał tej wspaniałej płyty. Bez wokalu, bez niepotrzebnych sztuczek i zbędnych udziwnień. Za to ze świetnym melodycznym motywem, który wielokrotnie powtarzany daje niezwykle ciekawy, potęgujący się efekt. Schodzi on coraz niżej, zespół gra coraz ciszej i ciszej, aż do zupełnego wyciszenia… Jest to już 57. minuta kompozycji. To już koniec tej płyty. Płyty która brzmi bardzo przestrzennie, przejrzyście i wielowymiarowo. Pewnie dlatego każdego jej fragmentu słucha się ze sporym zaciekawieniem, a muzyczna podróż, którą zafundował nam zespół Thence, prowadzi odbiorcę przez niesamowicie malowniczy świat progresywno-rockowych dźwięków.
Wszystkie te opisane elementy większej całości doskonale pasują do siebie. Dzięki temu, choć utwór wypełniający płytę trwa blisko godzinę, słucha się go doskonale, z zaciekawieniem, a nawet z zadziwieniem, że czas nie dłuży się ani trochę.
Trzeba podkreślić, że album „These Stones Cry From The Earth”, jak na „domową robotę”, jest bardzo dobrze wyprodukowany i wraz z wysokiej jakości muzyką oraz swoim opakowaniem (książeczka) stanowi bardzo profesjonalnie wydany produkt, który w niektórych kręgach (fani Jeżozwierzy obudźcie się!) powinien cieszyć się sporą popularnością. Piszącemu te słowa, który cierpi na permanentny brak wolnego czasu, propozycje młodych Finów bardzo się spodobały i wielokrotnie udanie zachęciły do wysłuchania tej płyty w całości, od pierwszej do 58. minuty… Co za każdym razem czyniłem z niesłabnącą satysfakcją.