Nie ukrywam, że niecierpliwie wypatrywałem tego wydawnictwa. Damian Wilson na wokalu, młodszy syn Ricka Wakemana, Adam, na instrumentach klawiszowych, Lee Pomeroy na basie, a dodatkowo jeszcze dwóch muzyków z mocnymi progmetalowymi koneksjami: Pete Rinaldi (g) i Richard Brook (dr) – ten skład gwarantował ogrom niezłych muzycznych wrażeń. I nie myliłem się. Choć na początku, po pierwszych 2-3 przesłuchaniach dłuuugiej płyty (ponad 75 minut!) „I Am Anonymous” grupy Headspace pomyślałem sobie: „niby nieźle grają, ale nie są ani tak melodyjni jak Threshold, ani tak techniczni jak Dream Theater, ani tak ekstrawaganccy jak Haken, ani też tak „metalowi” jak Iron Maiden”. Ale po kilku kolejnych sesjach spędzonych z tym albumem zacząłem lubić go coraz bardziej. „Oho – pomyślałem – to dobry znak. Im więcej i uważniej słuchasz, tym więcej pojedynczych elementów układa się w logiczną i coraz bardziej intrygującą całość. To domena dobrych płyt”. Swoimi uwagami podzieliłem się z naszą recenzentką Anną Sobótką. Powiedziała: „To świetny album. Bez słabych numerów. Szczególnie ten „długas” robi wrażenie”.
„Jaki długas??? Który konkretnie? – pomyślałem – Przecież ta płyta składa się z samych długich kompozycji!!!”.
No proszę bardzo, rzućmy okiem: otwierający całość „Stalled Armageddon” trwa ponad 8 minut, utwór nr 2 na płycie - „Fall Of America” – 10 i pół minuty, „Die With A Bullet” – 8 i pół, „In Hell’s Name” – prawie 10, „Invasion” ponad 8, a zamykający album numer „The Big Day” – równe 10 minut… Chyba Ania myślała konkretnie o oznaczonym indeksem 6 nagraniu pod dość kontrowersyjnym tytułem: „Daddy Fucking Loves You”. I miała rację. Z jego całej wielowątkowej, nieco pogmatwanej struktury wyłania się obraz epickiej, różnorodnej i wielce intrygującej kompozycji. Trwa ona ponad kwadrans. I w każdej ze swoich 15 minut trzyma w napięciu dzięki wielokrotnym zmianom tempa i nastrojów.
Jakby dla równowagi jest w tym zestawie jeden… krótki utwór. To liryczny „Soldier” (3 minuty 46 sekund). Coś pięknego! Coś porywającego! Utwór z „samośpiewającym się” refrenem, kruchą linią melodyczną naznaczoną delikatnymi dźwiękami fortepianu, zaśpiewaną pełną piersią i w przejmujący sposób przez Wilsona. Cacuszko!
„I Am Anonymous” to album nietuzinkowy. Zagrany dynamicznie, ostro i finezyjnie. Z jajami. Z potężnym wykopem i mnóstwem pozytywnej energii. To rzecz dla miłośników wyrafinowanego progmetalowego grania. Rzecz soczysta, ostra i pikantna. Niczym dobrze przyprawione danie sporządzone przez prawdziwych mistrzów w swoim fachu. Adresowany do słuchaczy, którzy kochają takie energetyczne, żywiołowe, pełne muzycznych fajerwerków granie. To dzieło wielce efektowne i niepozbawione ładnych melodii. A przy tym wyraziste i zdecydowanie przemawiające do wyobraźni. Muzyka utrzymana jest na bardzo wysokim progmetalowym poziomie. Wykonanie jest mistrzowskie. Tematyka poszczególnych utworów zawiera brutalne, acz bliskie życia treści (wystarczy rzut oka na wymienione wyżej tytuły poszczególnych utworów, a od razu wiadomo, że Wilson nie śpiewa o plaży w Malibu i o romantycznych randkach pod rozgwieżdżonym niebem). To album pełen wyrazistych kontrastów. Takich, którym pierwszym zwiastunem jest okładka autorstwa holenderskiej grupy graficznej Blacklake. Krajobrazowi przeoranemu przez wojenne atrybuty przeciwstawiona jest sylwetka niewinnego i bezbronnego dziecka. Już z tego obrazka przebija niepokój, który w trakcie słuchania aż wylewa się z granej przez Headspace muzyki. Niepokój, który intryguje, zachęca do coraz lepszego poznania, niepokój, który po bliższym zapoznaniu zamiast budzić lęk, daje się oswoić, a nawet zaprzyjaźnić ze sobą.
Powiem szczerze, że bardzo podoba mi się ta płyta. Moja sympatia dla wykonywanej przez Headspace muzyki rośnie z każdym kolejnym przesłuchaniem. I to dosłownie. Bo na początkowym etapie znajomości tej płyty przysłuchiwałem się jej z powątpiewaniem, a nawet lekkim rozczarowaniem. Może dlatego, że po tych muzykach nie spodziewałem się albumu utrzymanego w tym właśnie stylu. Adama Wakemana utożsamiałem raczej z muzyką new age, a w najlepszym razie z artystyczną odmianą rocka. Ale to i tak nic. Zdziwiło mnie przede wszystkim to, że Damian Wilson sam robi sobie konkurencję. Przecież niedługo ma ukazać się nowy album grupy Threshold nagrany ponownie z jego udziałem. A Headspace i Threshold „grają” w tej samej lidze. Paradoksalnie wydaje mi się jednak, że Thresholdowi trudno będzie przeskoczyć poprzeczkę tak wysoko zawieszoną przez debiutującą formację Headspace. W tym właśnie przekonaniu umacnia mnie każdy kolejny odsłuch tej naprawdę świetnej płyty.