Długie pięć lat przyszło nam czekać na kolejny album z premierowymi utworami The Flower Kings, a więc zespołu, który już teraz może zostać śmiało nazwanym ikoną czy też legendą rocka progresywnego w jego standardowej formule, czerpiącej garściami z lat siedemdziesiątych. Pięć lat oczekiwań to trudny do wyobrażenia szmat czasu, zwłaszcza jeśli chodzi o dotychczasową produktywność tej grupy, która zdążyła nas przyzwyczaić do wydawania albumów z regularnością szwajcarskiego zegarka, a za każdym niemal razem w odtwarzaczu lądowała płyta z dwugodzinną porcją muzyki. Racje mieli ci, których troszkę zaczynało to już mdlić, którzy narzekali przy całym szacunku dla zespołu, że w końcu nadchodzi taki okres, gdy ilość jest odwrotnie proporcjonalna do jakości, jaka wychodziła spod utalentowanych rąk Roine’a Stolta, i którzy wreszcie w dobie coraz szybciej gnającego świata nie znajdowali po prostu wystarczającej ilości czasu, by te wszystkie wielkie dzieła ogarnąć, odnaleźć w nich ukryty sens i przesłanie, które z pewnością w zamyśle autora obecne było na dźwiękowych stronach kolejnych muzycznych rozdziałów w historii tej, wiernej aż do bólu swoim korzeniom, grupie. Przyznaję, iż mi również było z tym ciężko i od jakiegoś czasu rozpocząłem nowy etap w swoim życiu progmaniaka, polegający na podchodzeniu do każdej nowej propozycji Stolta i spółki z większym niż dotąd dystansem. Z nadzieją godną wielkiej zmiany przyjąłem wieść o dłuższym rozbracie z tworzeniem nowej muzyki przez rzeczony zespół i spokojnie oczekiwałem momentu, gdy powiew świeżości i odmiany owieje moje głodne nowych wrażeń lico.
Czy moje nadzieje, cierpliwość i lata oczekiwań zostały wynagrodzone? I tak i nie, rzec by można. Z jednej strony czuję na najnowszej płycie „Banks Of Eden” wyraźną lekkość brzmienia, czego już od dawna zaczęło brakować, jak również zwartą formułę muzycznego przekazu, to jednak z drugiej strony zbyt wielkiej świeżości tu nie ma, a tym bardziej zaskakujących zwrotów w historii grupy, lecz metodyczne i konsekwentne do bólu zjadanie własnego ogona. Nie sądzę jednak, by inne było zamierzenie pana i władcy, który już dawno okopał się w pewnej schematyczności i zaszufladkował swoją twórczość, a jeśli tak to tym bardziej należą się słowa większego uznania, że w tak ciasnych progach wyświechtanej już formuły był w stanie odnaleźć się po raz kolejny i nie zmęczyć słuchacza od pierwszego wejrzenia. Przyznaję, oczekiwałem jakichś większych zmian, bynajmniej jednakże nie gatunkowych, co raczej wprowadzenia do wytartego schematu więcej nowinek z bogatego przecież doświadczenia muzycznego członków zespołu. Tym bardziej, że jak sam wódz zapowiadał, nowe wydawnictwo miało przynieść ze sobą i trochę wpływów metalowych i odrobinę psychodelicznego tchnienia dającego, jak sądzę, więcej duszy i ożywienia w przygarbioną sylwetkę pielgrzyma, któremu na imię The Flower Kings. Tych niby nowości niestety zauważyć nie potrafię do dziś, może jestem zbyt mało muzycznie wyedukowany, ale przecież nie do krytyków muzycznych i zawodowców w tej dziedzinie kierował swoje nowe przesłanie Stolt i jego koledzy. Powtórzę jednak raz jeszcze, ta cała powtórka z rozrywki, której doświadczamy na najnowszym albumie ma zdecydowanie lepsze opakowanie i podana jest w sposób znacznie bardziej przyjazny dla ucha niż ostatnimi czasy. Pod różnymi i kolorowymi sosami czai się wciąż ten sam schabowy, ale konsumowany z tymi sosami właśnie jest naprawdę zjadliwy i nie odbija się czkawką. Co rzuca się już po pierwszym przesłuchaniu to zwiewność, lekkość i uproszczenie brzmienia. To wyjątkowy powiew wiosennej bryzy niosącej wytchnienie po ciężkostrawnych poprzednich posiłkach, jeśli możemy jeszcze przez chwilkę trzymać się tych obrazowych porównań. Serwowana na kilku poprzednich albumach ciężka monumentalność, patos, przerost formy nad treścią i zupełnie niepotrzebna przeintelektualizowana forma muzycznego przekazu, która męczyła od samego początku, teraz naprawdę zastąpiona została większą prostotą, a używam tego pojęcia w bardzo pozytywnym tego słowa znaczeniu. Bo to wciąż wymagająca muzyka jest, pełna zwrotów akcji i nieszablonowych rozwiązań, wymagająca wciąż czasu by ją okiełznać, tym niemniej w kontekście ostatnich krążków jest wyraźnym wytchnieniem. Słuchanie tej nowej muzyki po prostu mnie nie nudzi, nie męczy, nie zniechęca, a przede wszystkim co najważniejsze cieszy, zwłaszcza w te upalne dni, na które taka skąd inąd radosna muzyka, kwiatowa właśnie, jest najbardziej odpowiednia.
Otwierająca album suita „Numbers”, kolejny długaśny klasyk i wizytówka albumu, nie razi tak bardzo stosowaniem utartych schematów i zastosowanych już bez liku patentów. Nie wieje nudą, jak chociażby „Love Is The Only Answer”, czy też miejscami największy pożeracz czasu „The Truth Will Set You Free”. Nie znalazłem jeszcze motywu, który byłby za długi, pojawiał się nie tam gdzie powinien albo zbyt często powracał. Jest dobrze, miejscami wciągająco. Ładne melodie, z powtarzającym się wątkiem, który swoje główne skrzypce grać będzie w utworze ostatnim pierwszej płyty, częste choć nienarzucające się wypady instrumentalistów, ciekawie brzmiąca gitara, ciche basowe przystawki Reingolda. Co może martwić to już bardziej szara i bez większej iskierki pozostała zawartość pierwszego krążka. Takie solidne, przyzwoite Stoltowe granie, które także jednak pozostawia po sobie miłe i pozytywne wrażenie. Po jakimś czasie dopiero dotarło do mnie dlaczego mam takie właśnie, a nie inne odczucia. Myślę, że o wszystkim decyduje wyrównany poziom tej płyty. Muzyka jest zwarta, stanowi wyraźną całość i wolna jest od niezrozumiałej dla mnie eklektyczności wylewającej się wręcz z brzegów na przykład na albumie „Paradox Hotel”. To zaiste szczyt zręczności w partaczeniu ogólnego odbioru płyty i docenienia poszczególnych perełek na nim zamieszczonych, gdy giną w morzu przeciętności raz, a dwa w propozycjach gatunkowo z zupełnie innej planety. Tutaj tego nie ma i z pewnością wpływa to na lepszy odbiór muzyki. Nie oznacza to, że jestem przeciwnikiem eksperymentowania i poszukiwania nowych rozwiązań w innych muzycznie rejonach, ale niech to się odbywa mądrze i z poczuciem pewnej myśli przewodniej, a niech nie będzie zabawą bez żadnej kontroli i jazdą bez trzymanki. Stary, dobry i wszystkim dobrze znany The Flower Kings podlany szczyptą eksperymentatorskiej wizji na każdym albumie będzie na pewno daniem, które szybko nie zniknie z naszego muzycznego menu.
Na uwagę zasługuje także ostatni na pierwszej płycie utwór „Rising The Imperial”, w którym po raz pierwszy chyba od czasu „Stardust We Are”, pojawiają się emocje. Już nie sama muzyka i matematyczna precyzja w popisach instrumentalistów, ale namacalne emocje, wywoływane przez muzykę niezwykle subtelną i miękką oraz ekspresyjny wokal Hasse Fröberga. To coś, czego dawno nie było, a czego bardzo mi brakowało w muzyce tak rozbudowanej, zmiennej i wielowątkowej.
Nie byłby sobą Roine Stolt, gdyby cichaczem nie przemycił kuchennymi drzwiami dodatkowej porcji muzyki. Taką znajdujemy na drugim krążku wydania specjalnego albumu. I coś w tym jest, że nie po raz pierwszy, a ma to zastosowanie także do grupy The Flower Kings, druga płyta przynosi zaskakująco dobrą muzykę, często nawet lepszą od głównego materiału. „Illuminati” to instrumentalna perełka, jeden z lepszych tego typu utworów, jakie Stolt i spółka popełnili, w którym unosi się trochę ducha Pink Floyd. Pozostałe krótsze utwory także dostarczają wielu pozytywnych wrażeń, najmniej może rozkrzyczany „Going Up”, ale nie burzy on odbioru całości.
Podsumowując, dobra to płyta, choć nie tak dojrzała gatunkowo jak ostatnia, to jednak poprzez swoją zwartość, konsekwencję i uproszczenie brzmienia, jedna z lepszych od czasów „Space Revolver”. W większym stopniu wyszedł panom na dobre rozbrat ze sobą na jakiś czas i zaangażowanie się w projekty poboczne, gdyż stworzyli dzieło takie, jakie chcieli, a nie tylko z musu, że czas wreszcie się zejść i coś znowu wydać w ryzykownej sytuacji wyeksploatowania się z pomysłów. A takie zagrożenie zawsze istniało.