Leniwie, nad wodami, które spowiła mgła, kosmiczna ciężarówka uniosła najwybitniejszego pianistę w dziejach muzyki rozrywkowej do największej orkiestry świata.
Jon Lord, kompozytorski geniusz, mistrz aranżacji, wirtuoz czarno-białych klawiatur, czarodziej organów Hammonda, współzałożyciel i niekwestionowany lider grupy Deep Purple, przeszedł z doczesnej do wiecznej egzystencji.
Są takie chwile, które spowalniają bieg zdarzeń, zacierają rzeczywistość, powodują, że sprawy bieżące nie mają żadnego znaczenia. Wiadomość o śmierci mojego mentora była właśnie takim momentem. Poczułem ogromny smutek, jakiego już dawno nie odczuwałem. Taki, którego nawet nie pamiętam.
Większość wielbicieli talentu Jona Lorda pamięta go z niesamowicie wyrafinowanej, wręcz wirtuozerskiej gry na organach Hammonda w zespole Deep Purple. Przez 35 lat występował nierozerwalnie w jej składzie. Odszedł od zespołu w 2002 roku ze względu na stan zdrowia, który nie pozwalał mu na uczestniczenie w długich i wyczerpujących trasach koncertowych. Od czasu do czasu pojawiały się jednak jego solowe płyty i widać było Jona na spontanicznych, pojedynczych koncertach.
Dziełem jego życia jest „Concerto For Group And Orchestra”, którego z niczym porównywać nie można, albowiem jest ono esencją muzycznych poszukiwań Mistrza, jego życiowym credo. Ostatnimi czasy, mimo choroby obsesyjnie pracował nad jego studyjną wersją. Pragnę jednak pochylić się nad innym z najważniejszych i najbardziej znanych dzieł, jakie Maestro Jon Lord popełnił w swoim przebogatym życiu artystycznym. „Sarabande” to najpopularniejsza pozycja pośród jego solowych dokonań. Zawiera przystępną dla przeciętnego odbiorcy muzykę, jaka wyszła spod pióra Jona Lorda. Jest to album o bardzo wyrafinowanym i wysmakowanym brzmieniu, pełen delikatnych melodii, subtelnych niuansów rytmicznych. Urzeka dbałością o każdy, niemal najdrobniejszy szczegół. Ujmuje oszczędnością formy i powściągliwością w aranżacjach każdej z jego części. Najmniej odczuwalny jest tu przepych tak charakterystyczny dla połączenia muzyki symfonicznej i rockowej dynamiki. Mało tu także eksperymentów mogących zwieść słuchacza na bezdroża muzyki, z których bez wyraźnie nakreślonego kierunku nie ma drogi powrotnej. Jest to album ze wszech miar perfekcyjny, pod każdym względem doskonały. Zabawa w analizę każdej z jego ośmiu części jest zbyteczna. Cóż mądrego mógłbym jeszcze wymyśleć ponad to, co napisali już o tej płycie fachowcy znający doskonale meandry muzyki klasycznej. Silenie się na ponowną analizę tego materiału po latach jest czystym szaleństwem i brakiem szacunku dla arcydzieła. To tak, jakby podejmować próbę oceny muzyki J. S. Bacha. Dokonam być może daleko idącego nadużycia, ale stawiam Jona Lorda jako kompozytora w pobliżu tych najwybitniejszych kompozytorów muzyki klasycznej. Czynię tak dlatego, iż Jon Lord nie przenosił bezmyślnie popularnych tematów z muzyki symfonicznej do rockowego świata. Nie interesowało go odgrywanie znanych dzieł. Nie dokonywał chwytliwych i lubianych przez masy pastiszów. On sam muzykę pisał, aranżował i wykonywał. Za tę odwagę i oryginalność cześć mu i chwała po wsze czasy.
Wydaje mi się, iż najlepszą cenzurką dla wybitnych dzieł jest to, jak potrafią oddziaływać na odbiorcę. To, jak pobudzają wyobraźnię, jak dalece potrafią wejść w świadomość, zapaść w pamięć. Dlatego więc zamiast mądrzyć się na temat muzyki zawartej na płycie „Sarabande”, wychwalać po tysiąckroć uroki poszczególnych kompozycji, filozofować na temat zastosowanych tam technik kompozytorskich, rozwiązań brzmieniowych, wykorzystania orkiestry w sprzężeniu z rockowym zespołem, chciałbym podzielić się z wami tym, co czuję i słyszę, gdy sięgam po ten album, jakie obrazy zostają mi pod powiekami długo jeszcze po tym, gdy wybrzmi muzyka. Zapraszam zatem was, moi drodzy czytelnicy, na krótką podróż po wyimaginowanej krainie wymalowanej dźwiękami, jakie niesie ze sobą album „Sarabande”.
„Fantasia” – otwierają się bramy zamku. Orszak zbrojny straży królewskiej, złożony z ubranych w lśniące zbroje i śnieżnobiałe szaty kobiet, wprowadza nasz powóz na dziedziniec dworu. Oczy przykuwa strzelistość i monumentalizm budowli, ogromne kolumny, czerwień i brąz cegieł, drzwi i okna zdobne w ornamenty. Dziedziniec czysty, zadbany. Aleje szerokie. Rzędy drzew zdają się kłaniać w geście powitalnym. Całość mocno rozświetlona wczesnopopołudniowym słońcem połowy sierpnia.
„Sarabande” – długi korytarz, posadzki z misternie układanymi, orientalnymi mozaikami. Szeregi drzwi prowadzących zapewne do wielu bajecznych komnat. Kroczymy powoli, ostrożnie przyglądając się każdemu szczegółowi. Światło, dużo światła. Jasność, która nie kole w oczy. Jest łagodna, mleczna, pełna ciepła. Suniemy przez zdające się nie mieć końca korytarze aż do komnaty, którą darowano nam na czas pobytu w zamku z mgły i snów.
„Aria” – szerokie okno. Wpada przez nie duży prostokąt słonecznego światła. Za oknem ogród, park i sad uginający się od owoców późnego lata. Soczysta zieleń drzew przywołuje do siebie, kusi obietnicą spaceru. Wabi smakiem zerwanego i skosztowanego owocu. Zapewne kiedyś dane nam będzie tam wejść. Lecz jeszcze nie teraz.
„Gigue” – wielka sala balowa. Ogromne, skrzące się mnóstwem świateł kandelabry ciężko zwisają z owalnego sklepienia. Na ścianach portrety przodków. Suto zastawione wszelakimi przysmakami stoły. Tańczące pary ubrane na czarno i biało. Podłoga przypomina wielką szachownicę, a wirujący tłum porusza się jak żywe figury szachowe. Jest pięknie. Bogato i wyniośle. Porywająco i ekscytująco.
„Bouree” – na parkiet sali balowej wchodzą tancerki. Skąpo odziane, eleganckie i pachnące wonnymi wodami. Piękne, czarujące, uwodzicielskie kobiety. Tańcząc wzbudzają zachwyt, podziw i pożądanie jednocześnie. Jest to bardzo orientalny taniec. Czuć zapach kadzideł. Tu i ówdzie ktoś pali fajkę wodną. Atmosfera gęstnieje. W powietrzu pachnie erotyką. Burza hormonów, deszcz feromonów dają o sobie znać. Jest upojnie. Nagle taniec się kończy. Kończy się także bal, pozostawiając jedynie smutek niespełnienia.
„Pavane” – wracamy do parku. Nazajutrz po balu – spacer w ciszy, wśród śpiewu ptaków, szumu drzew opowiadających dawne dzieje. Lekko ruszamy przez wczesnojesienne popołudnie. Gdzieniegdzie spadnie owoc: kasztan, dojrzałe jabłko. Wiewiórka przemknie między drzewami. Stąpamy lekko przez park. Zachwyt w nas budzi anturaż i kojąco działa balsamiczne powietrze. Można by tak spacerować bez końca po czarodziejskim ogrodzie.
„Caprice” – czas powoli opuścić pałac sułtana. Na pożegnanie występ zabawnej cyrkowej trupy będącej przejazdem w okolicy. Swoimi sztuczkami wywołują uśmiech na twarzach. Jest wesoło. Czasem ziewnie jakaś dama, zagwiżdże z zachwytu jakiś gentelman.
„Finale” – jeszcze raz oglądamy się za siebie. Pozostaje moc wspomnień. Przewijają się w pamięci poszczególne wydarzenia, niczym motywy w symfonii w jej finale. Ogromne kute wrota zamykają się. To koniec. Jednak zawsze można tu wrócić. Wszak jest taka funkcja w odtwarzaczu CD, która nazywa się play. Płytę winylową też można nastawić na nowo. Jest to jeszcze bardziej czarowne.
To taka bardzo osobista wizja, jaką namalowała w mojej głowie muzyka skomponowana przez Jona Lorda na albumie „Sarabande”. Miarą sukcesu kompozycji jest jej nieśmiertelność, jej moc oddziaływania. Ten krążek wszystkie te cechy posiada. Moim skromnym zdaniem jest to jedna z najciekawszych płyt wszech czasów.
Sam Jon Lord często wspominał, że muzykowanie w Deep Purple było fantastyczną przygodą, niebywałą rozrywką, dającą niesamowitą satysfakcję i mnóstwo zabawy. Jednak poczynania solowe, komponowanie dzieł z pogranicza wielkiej symfoniki, uszlachetnianie w ten sposób muzyki rozrywkowej to pasja. Jon Lord tę pasję realizował do końca swoich dni z niebywałą konsekwencją, poświęceniem i ofiarnością. Jego solowy dorobek nie jest pokaźny, ale każda z płyt firmowana nazwiskiem Jon Lord to perła, dzieło skończone, pełne, perfekcyjne, doskonałe i szlachetne.
Warto dodać, że Jonowi Lordowi na jego arcydziełach muzycznych towarzyszy zawsze gromada najwyższej próby muzyków. Jako przypomnienie podam, iż na albumie „Sarabande” na gitarze zagrał Andy Summers, znany później z zespołu The Police. Wiele wybitnych postaci świata muzyki rockowej i klasycznej przewinęło się przez płyty Jona Lorda. Świadczy to tylko o tym, iż była to postać szlachetna, kochana, szanowana. A praca z taką osobą to wyróżnienie i prestiż.
Don McLean w swoim utworze „American Pie” wyśpiewał taką frazę: „The day the music died”. Dzień 16.07.2012 roku jest właśnie dla mnie takim dniem. Do tej pory mniej lub bardziej opłakiwałem odchodzących muzyków. Zauważam jednak, że zaczynają odchodzić ci najwięksi, prekursorzy, pionierzy w swojej dziedzinie. Zaczyna brakować twórców podwalin pod muzykę, którą tak bardzo dziś kochamy, którą cieszymy się, którą przeżywamy i która przenika nas do szpiku kości. Ta największa orkiestra świata staje się coraz większa. A my zostajemy sami. Kończy się pewna epoka. A co będzie dalej? Tego chyba wolę nie wiedzieć.
Jon – dziękuję Ci za niezliczoną ilość wzruszeń, jakich dostarczała i dostarczać będzie Twoja muzyka. Zarówno ta z płyt solowych, jak też nagrana z zespołem Deep Purple, The Artwoods czy choćby bluesowe figle z The Hoochie Coochie Man. Wszystko to zagrałeś z wielkim smakiem, wyczuciem, kunsztem. Za piękno, pasję i muzykę dziękuję Ci raz jeszcze.