Marillion - Sounds That Can't Be Made

Dominik Kaszyński

ImageTak, pamiętam to dokładnie jakby to działo się wczoraj. Był rok 1995, mniej więcej środek mojej przygody ze szkołą średnią; nadeszła długo wyczekiwana od pewnego czasu środa, godzina 21, więc włączyłem na dwie godziny łódzkie Radio Classic, w którym w ten jeden dzień tygodnia, o tej właśnie godzinie swój autorski program w audycji Rockowy Eden rozpoczynał nieodżałowany dla mnie Piotr Stelmach. To dzięki niemu i jego perełce w eterze komercyjnego szlamu wyłowiłem na dnie morza obraz muzyki, która towarzyszy mi do dziś, rocka progresywnego w bardzo szerokim tego słowa znaczeniu. Wtedy też, w tą pamiętną środę, w sumie jeszcze jako młody dzieciak usłyszałem „Easter” Marillion i po wybrzmieniu ostatnich dźwięków wiedziałem już, że moje życie w pewnym sensie zmieni się o sto osiemdziesiąt stopni. To dopiero pierwszy powód dlaczego ten, wywołujący w ostatnich kilkunastu latach tak wiele emocji, zespół zajmuje szczególne miejsce w mej głowie i sercu. Drugi z nich to płyta „Afraid Of Sunlight”, gdyż była pierwszą z kręgu moich nowych muzycznych zainteresowań, którą kupiłem za własne kieszonkowe pieniądze, a trzeci wreszcie, najbardziej osobisty związany jest z albumem „Holidays In Eden”, którego muzyka była podkładem dla rozwoju pierwszych, na poważnie traktowanych i odczuwalnych przeżyć w objęciach Afrodyty. To wszystko nie jest bynajmniej jakąś tanią wiwisekcją, a jedynie próbą uzasadnienia, że akurat w przypadku tego zespołu nie stać mnie na obiektywną analizę proponowanej przezeń muzyki, a wszelkie refleksje skażone są w zarodku subiektywnie historycznym naznaczeniem.

Najnowsze dzieło, na które panowie kazali sobie czekać właściwie cztery lata (akustycznego wydawnictwa „Less Is More” nie traktuję jako pełnowymiarowego albumu), „Sounds That Can`t Be Made”, nie przynosi żadnych rewolucji, żadnego wyraźnego skrętu w muzycznych poszukiwaniach, więc też nie powinno wzbudzać aż tak wielu kontrowersji i zróżnicowanych emocji. Jest jednak inaczej. I ciągle, niestety, z tego samego powodu, a mianowicie pewnego Szkota który nie ma z tą grupą od ponad 20 lat nic wspólnego – Fisha. Nie mogę znieść myśli, jak bardzo krzywdzi się muzykę tworzoną przez Hogartha i spółkę tylko dlatego, że zawsze powinna stanowić obiekt porównań z dawno i bezpowrotnie minioną epoką lat osiemdziesiątych. To bariera nie do przebrnięcia, która nigdy nie pozwoli w pełni dostrzec piękna, świeżości i oryginalności tej muzyki. Marillion to zespół, który przed wieloma laty zerwał z etykietką neoprogresywnego klona klasyki gatunku z lat siedemdziesiątych i nie jest już progresywnym sensu stricto kolejnym pogrobowcem i naśladownikiem dźwięków, w łonie których już nic specjalnie odkrywczego wymyśleć się nie da. Nie zmienia to faktu, a poniekąd daje uzasadnienie dla konstatacji, iż przekształcił się w band o niezwykle progresywnym sensu largo nastawieniu do muzyki i procesu jej tworzenia w ogóle. Dzięki temu, antykomercyjnemu i godnego podziwu rozwiązaniu, żadna z jego płyt wydanych począwszy od „Seasons End” po recenzowane dzisiaj wydawnictwo nie była do siebie podobna. Nie było dwóch takich samych albumów. I tu, być może, narażę się zatwardziałym fanatykom – ortodoksom, ale z pełnym przekonaniem, popartym przesłuchaniem niezliczoną ilość razy wszystkich płyt Brytyjczyków śmiem twierdzić, że to właśnie cztery albumy nagrane z Fishem były, gdy się je zestawi razem i oceni wspólnie, nudne jak flaki z olejem. I wszystkie były takie same, pełne powtarzalnych schematów i nużących w pewnym momencie patentów. Fakt, era Hogartha dostarczyła nam dzieła mniej lub bardziej udane, ale tak właśnie musiało być dlatego, że każdy odważny artysta gdy zmienia swój wizerunek naraża się na upadki i wzloty, które stanowią nieodłączny atrybut poszukiwań artystycznego wyrazu, a tym samym doprowadza do skrajnych opinii i reakcji wśród odbiorców, do których kieruje swoje przesłanie.

Skupmy się jednak na samym albumie i jego zawartości. Od razu trzeba powiedzieć, że w porównaniu z poprzednim dwupłytowym wydawnictwem „Happiness Is The Road”, najnowsze dzieło co najmniej trzyma ten sam poziom i jest przede wszystkim niezwykle równe. Pomimo „oczywistej oczywistości”, iż musiały się na nim znaleźć kawałki z różnych muzycznie gatunków, do czego panowie i tak nas przyzwyczaili od samego początku gdy do pociągu wsiadł Pan H., to jako całość zawartość płyty jakościowo jest bardzo wyrównana. Znajdziemy tutaj zarówno dzieła monumentalne i epickie, jak „Gaza”, „Montreal” i „Sky Above The Rain”, wkomponowujące się w dostarczane słuchaczom od czasu do czasu dłuższe i bardziej rozbudowane kompozycje, z drugiej strony poprockowe niemalże kawałki ocierające się o niebanalne ballady, ale zbudowane na bogactwie aranżacyjnym, jak w szczególności „Pour My Love”, „Invisible Ink”, jak również przykłady bardziej energicznych rockowych propozycji z wyraźnym pazurem w postaci chociażby „Lucky Man” i zawierającego dodatkowo sporą dawkę emocji singlowego „Power”.

Od strony wykonawczej i produkcyjnej nie ma się do czego przyczepić. Brzmienie jest świetne i krystalicznie czyste, na każdym kroku czuć bogactwo aranżacyjne, które dostrzec już było można na poprzednim albumie, wszystkie partie instrumentalne są wyraźne i nie przybrudzone, co było podstawową skazą albumu „Somewhere Else”, zaś głos mistrza jak zwykle jest piękny, urzekający i pełen emocji. Wreszcie mogę obcować z muzyką, która wraz z przejmującym wokalem stwarza wspólnie emocje, obok których nie da się przejść obojętnie. Przynajmniej połowa utworów na płycie powoduje nie tylko zachwyt i uznanie dla warsztatu i samego wykonawstwa, ale pobudza serce do żywszego bicia i przyspieszonego oddechu, co przynajmniej dla mnie stanowi wyznacznik obcowania z dziełem nietuzinkowym. Nie dostrzegam też dłużyzn, pomimo bardzo długiego materiału, wyciskającego z objętości płyty maksimum możliwości. Płyta nie nudzi, utwory są w bardzo przemyślany sposób porozmieszczane, tak aby stylistycznie te podobne do siebie nie powtarzały się i nie powielały jedne za drugim, co daje często wytchnienie, zwłaszcza gdy po długich i trudnych w odbiorze pozycjach przychodzą nieco lżejsze i bardziej zwarte.

Pierwszy utwór na płycie – „Gaza” – nawiązuje swoim rozmachem i długością do klasyka z „Marbles” – „Ocean Cloud” i wcale mu nie ustępuje. Fakt, iż jest tak bogaty w sobie, iż niesie ze sobą tyle pomysłów, że można by z nich stworzyć prawie cały album. Ale właśnie paradoksalnie te wszystkie obecne w nim zmiany tempa, głośnie niemal industrialne partie, nieobecne dotychczas w twórczości zespołu, przechodzące w momenty wyciszenia, pełnych oddechu i klawiszowych sampli, powodują że totalnym nieporozumieniem byłoby nazwać ten utwór nudnym czy niepoukładanym. Ciągnięcie w nieskończoność tego samego motywu byłoby gwoździem do trumny dla atrakcyjności przekazu. Muzycznie konstrukcja „Gazy” doskonale współistnieje z przekazem lirycznym, którym jest historia, a właściwie i obecna sytuacja na wciąż zapalnej granicy izraelsko – palestyńskiej, ukazana z perspektywy najbardziej doświadczonych wojennym kataklizmem dzieci. Zaiste, kontrowersyjny, ale jednocześnie dający do myślenia sposób przekazu. Partie mocne, głośne, iskrzące od nadmiaru muzycznego zgiełku symbolizować mogą działania wojenne, w których szans na zwykłe życie i uciechy dziecięcej arkadii po prostu nie ma, a wyciszenia z kolei to nadzieja na lepsze jutro i obraz małoletniego umysłu pełnego niezrozumienia, ale i wiary, że można nie tylko śnić swój sen o pokoju, ale sprawić, by się urzeczywistnił. Może tym światełkiem w tunelu niech będzie gitarowy motyw pojawiający się w jedenastej minucie, krótki ale tak chwytający za serce, iż niemożliwym wydaje się by zło mogło trwać w nieskończoność. Utwór tytułowy z kolei to wytchnienie od poprzednika. Rozczarowywać może jedynie pierwsza jego część, w której powtarzany klawiszowy motyw jest w pewnym momencie już trochę irytujący, ale szybko mija dając szansę na popisy z zupełnie innej półki, zwłaszcza mistrza gitarowego szaleństwa – Rothery’ego. „Pour My Love” to zgrabna rockowa balladka z wcale niebanalną linią melodyczną, którą w kontekście całego albumu można byłoby zestawić z „Map Of The Word” z „Anoraknophobii” czy „Half The Word” z „Happiness Is The Road”. Następny w kolejce jest „Power”, którym zespół promował płytę. Nadaje się do tego wybornie, choć wątpię, by znalazł miejsce w radiowej przestrzeni, a szkoda. Piękny to utwór i z tych pięciu krótszych na płycie wyróżnia się na plus. Klasyczna marillionowa melodyka w zwrotce, po której następuje ekspresyjny refren, który dzięki maestrii Steve’a Hogartha pobudza nasze, a przynajmniej moje zmysły. A finał kompozycji to prawdziwy wulkan emocji, może krótki, ale właśnie dlatego tak bardzo zapadający w pamięć. Po nim następuje kolejny długas, „Montreal”, opowiadający o mieście, w którym zespół koncertował i który witał go i gościł w sposób godny upamiętnienia od literackiej strony. To opowieść o podróży i pobycie w wielokulturowym mieście, doskonale zilustrowana swobodnie i spokojnie snującym się muzycznym tłem, na którym nie zabrakło oczywiście miejsca na te tak zwane „momenty”, na które wciąż się czeka za każdym razem, gdy płyta ląduje w odtwarzaczu. A pod koniec, w jedenastej i dwunastej minucie, pojawia się motyw znany już z utworu tytułowego, choć nie okraszony już partią gitary. „Invisible Ink” to najdziwniejszy utwór na płycie, co nie oznacza, że najsłabszy. Przeciwnie, fakt iż nie jestem go w stanie zapamiętać może przemawiać na jego korzyść, gdyż za każdym razem poznaję go na nowo. Spokojny wstęp, który rozwija się dalej w rockową melodyjną część, wzbogadzoną o wręcz radosną partię wokalną, w tle której pobrzmiewają cymbałki. Niemal klimaty z „This Strange Engine”, ale to znacznie wyższy poziom. „Lucky Man” to takie „Separated Out” czy „Drilling Holes”, bardzo przyjemny energetyczny kawałek przed finałem płyty, będącym znakomitym jej zwieńczeniem. „Sky Above The Rain” to mieszkanka z jednej strony ambitnie zaaranżowanej rockowej ballady, a z drugiej ocierającej się o kanon progresywnej epickiej opowieści. Na początku byłem lekko rozczarowany brakiem rozbudowanej partii instrumentalnej, szczególnie gitarowego występu drugiego Steve’a, utwór wydawał mi się przegadany, mimo mojego uwielbienia dla głosu H. Ale to wrażenie przechodzi dosyć szybko z każdym kolejnym przesłuchaniem, zwłaszcza że sam finał kompozycji okraszony jest ponad czterdziestosekundową solówką w najlepszym stylu, następującą po osiągającym apogeum emocji ekspresyjnym wokalu Hogartha i zostawia słuchacza z rozdziawioną z zachwytu gębą.

To, do czego mógłbym się mocniej przyczepić, to jednak zbyt opanowująca całą płytę obecność wokalisty, z całym szacunkiem dla jego kunsztu. Solówki Rothery’ego są zbyt krótkie i jest ich zbyt mało. Może to i dobrze, bo są wisienką na torcie, ale apetyt rośnie w miarę jedzenia. Cieszę się też, że gitarzysta rozwija patenty zapoczątkowane na poprzednim albumie, gdzie pojawiło się nowe, nieznane dotychczas brzmienie tego boskiego instrumentu. Oby tak dalej.

To już koniec tego niezwykle udanego wydawnictwa. Nie wiem, czy zajmie ono miejsce któregoś z wielkiej trójcy jaką dotychczas były płyty „Brave”, „Marbles” i „Happiness Is The Road” (kolejność nieistotna). Nie ma to większego znaczenia. Tak jak to, że jest to muzyka, której żaden czystej rasy progrockowiec nie doceni.            

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!