Threshold - Critical Mass

Patryk Filipowicz

ImageRok 2002. Ukazuje się szósty album brytyjskiego sekstetu Threshold. Po niezwykle udanych dotychczasowych albumach przyszedł czas na magnum opus zespołu, czyli płytę „Critical Mass”. Płyta od strony muzycznej jest kontynuacją wątków zaczerpniętych z poprzedniego krążka „Hypothetical”. To album pełen niespodzianek, jeszcze bardziej zróżnicowany od poprzednika, mimo to zachowujący ten klaustrofobiczny, lecz mniej duszny klimat. Wiele się tu dzieje. Wyróżniam ten album, ponieważ znajdują się tu najlepsze kompozycje, najdojrzalsze. A przynajmniej w  dotychczasowej karierze zespołu.

Zaczyna się od przebojowego „Phenomenom”. Utwór bliźniaczo podobny strukturalnie do utworu otwierającego poprzednią płytę, posiadający dobre tempo i chwytliwą melodię. To znakomity opener. Drugi, długi numer nawiązuje swoją strukturą do również oznaczonego numerem drugim utworu z poprzednika, czyli „Hypothetical”. Ostre riffy gitary zostają przyciszane raz przez zwolnienia tempa, a czasami poprzez liczne pejzaże malowane przez partie klawiszy. Mnóstwo solówek i pięknych nakładających się wokaliz. Ale to dopiero początek płyty. „Falling Away” wprowadza z początku w stan rozmarzenia, zaczyna się delikatnie i trwa to aż do podniosłego refrenu. Lekko sentymentalna solówka, która następuje tuż po refrenie, wprowadza w przyjemny nastrój. Następnie robi się nieco energetycznie, mamy do czynienia z doskonale wyważonym progresywnym metalem. Następujące kompozycje „Fragmentation” i „Round And Round” utrzymują równie wysoki poziom, są nieco bardziej motoryczne. Dalej jest równie intrygująco. Rozbudowany „Ehoes Of Life” zaczynający się cichutkimi partiami pianina, przechodzi w minisuitę, gdzie dzieje się wiele, ale nie ma wrażenia przerostu formy nad treścią. Wspaniały numer. Przedostatni, „Avalon”, jest przepiękną, sentymentalną balladą, którą słucha się z ogromną radością. Nieco podniosły klimat ozdobiony jest uduchowioną melodyką. Solo gitary chwyta za serce. Ten utwór robi ogromne wrażenie, ale to jeszcze nie koniec. Ostatnim utworem jest tytułowa, ponad trzynastominutowa suita, składająca się z trzech, połączonych, następujących po sobie części. Pierwsza – spokojna i pogodna, z ostrzejszymi gitarami, przechodzi w popisy instrumentalne, aby w części drugiej niespieszne solówki podparte hammondowskimi organami nadały tej kompozycji niezwykłej, uroczystej celebracji. Ostatnia część to mistyczne wyciszenie. Głosowi wokalisty towarzyszy gitara akustyczna i charakterystyczne brzmienie klawiszy. Ta muzyka brzmi jakby powstała w latach 70’. Nastrój, brzmienie i ta niezwykle urokliwa melodia - nieco kosmiczna.

Moim zdaniem to najlepsza płyta grupy Threshold, chociaż następna, „Subsurface”, nagrana w kilka lat później, wcale od niej nie odstaje zarówno poziomem muzycznym, jak i klimatem i dramaturgią...

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!