Threshold - Subsurface

Patryk Filipowicz

Image„Ciekawość jest pierwszym stopniem do piekła”…  Absolutnie nie dotyczy to melomana, wręcz przeciwnie, gdy określone wydawnictwo budzi wiele, często sprzecznych opinii, staramy się sięgnąć po nie. Oczywiście album Threshold pt. „Subsurface” i tak znajduje się w moich zbiorach, gdyż zespół od samego początku należy do grona moich ulubionych bandów.

Otóż płyta mi się podoba. Stanę zdecydowanie po  stronie entuzjastów „Subsurface”. Dlaczego? Postaram się pokrótce wyjaśnić.  Spróbujmy eksperymentalnie spojrzeć na ten album pod trzema różnymi kątami. Ocena pierwsza: przypuśćmy, iż „Subsurface” jest nagrany przez nikomu nieznany band i nazwa Threshold pojawia się po raz pierwszy w muzycznych słownikach. „Rewelacja!” - krzyknie każdy - „Co za brzmienia!”. Wspaniały, melodyjny prog metal tu i ówdzie zakropiony duchem neo-proga. Nikt tak nie grał (no prawie). Ulotność i zwiewność połączone ze ścianą dźwięku - podcinają co chwila nasze rachityczne kolanka ;-). Ocena druga: przypuśćmy iż Threshold debiutował płytą „Clone”, czyli od samego początku zespołu przy mikrofonie stał Mac. I tu oceny będą mniej entuzjastyczne, choć pozytywne. „Subsurface”, może nie tak porywający jak „Hypothetical” czy „Critical Mass”, ale bijący na głowę „Clone”. Wbrew obiegowym opiniom nie jest popłuczynami po tych albumach. Te dwa albumy różnią się wyraźnie. Przyświeca im inna idea, choć oczywiście jest wspólny mianownik w postaci żelaznych riffów i kapitalnych popisów West-Groom. Ocena trzecia: spójrzmy na „Subsurface” bez eksperymentalnych amputacji, tak jak jest. W zasadzie stało się już utartym zwyczajem, iż każdy nowy Threshold porównywany jest do płyt z Damianem Wilsonem. Za każdym razem wylewa się na zespół wiadro wody. Od debiutu minęło, bądź co bądź, jedenaście lat. Kapela, jak wszystko dookoła nas się zmienia, a muzycy to ludzie z określonym bagażem doświadczeń, zmieniającym się spojrzeniem na życie oraz innymi już gustami. Threshold jest jednak na swój sposób konsekwentny. Robią po prostu swoje, nie oglądając się na malkontentów. Nie muszą już wyważać żadnych drzwi, niech robi to nowe pokolenie. Brytyjczycy otoczeni są sporym wianuszkiem wiernych fanów, którzy rewolucyjne zmiany przyjęliby z oburzeniem. „Subsurface” różni się od pozostałych albumów większą dawką melodii. Threshold zawsze był melodyjny, od pierwszej płyty. „Komercja” - rzeknie ktoś, ja powiem - dopasowanie się do obecnych trendów. Wielu, nawet bardzo zbuntowanych muzyków, przeprosiło się z melodyjnymi liniami.

Przyjrzyjmy się „Subsurface” nieco bliżej. Otwierające album utwory: „Mission Profile”, „Ground Control” i „Opium” to prawdziwe killery, potężna dawka energii, riffów i melodii. Drugi utwór jest najlepszym trackiem na płycie i zdecydowanie pretenduje do jednych z lepszych w historii zespołu. To właśnie tutaj Threshold sięga do swoich korzeni, wyciągając ze zmurszałej szafy neoprogowe przyprawy. Richard West gra wyśmienicie, stając odważnie naprzeciw wirtuozerskim popisom Karla Grooma, którego pyszne solówki stanowią poważny atut „Subsurface”. Następny ,„Stop Dead”, charakteryzuje się fajną przestrzenią, West bawi się elektroniką. Potem dziesięciominutowy „The Art of Reason”. Threshold zawsze umieszczał na swych płytach nieco pompatyczne suitki. I tu można faktycznie ponarzekać. Nie tyle na sam utwór, który jest znakomity, ile na zbyt duży kontrast. Przy lekkiej i ultramelodyjnej formie całej płyty utwór wypada trochę „nadmuchany” na siłę. Oczywiście jest i garść thresholdowo-progmetalowych momentów. „Pressure” można śmiało nazwać wizytówką „Subsurface”. Refren wyśpiewany przez niestrudzonego Maca przyczepia się niczym przysłowiowy „rzep”. I znowu rewelacyjna solówka Karla. Po kulminacji następuje lekkie obniżenie energii. „Flags And Footprince” i „Static” są spokojniejsze, jednak nie pozbawione uroku. „The Destruction of Words” jest świetnym zwieńczeniem właściwego materiału. Zwyczajowo Threshold kończy płyty takimi właśnie kawałkami. Kapka zadumy, lekki patos i rozkołysanie. Na deser otrzymujemy bonusik i to dość ciekawy. Otóż „What About Me” jest autorstwa perkusisty, Johanne Jamesa, który pierwotnie spłodził ów track na potrzeby własnego zespołu, w którym poza bębnieniem, zajmuje się również śpiewaniem.

Na zakończenie apel do sceptyków – Zostawcie, kochani, „Wounded Land” w spokoju! Te czasy minęły, podobnie jak początek lat 90. Spójrzmy na ówczesny Threshold bez balastu starych płyt, to nadal świetny progmetalowy band.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!