Czekałem na ten album, jak na żaden inny tej jesieni. Po wydanym w 2010 roku „Prądzie stałym / prądzie zmiennym” oczekiwania względem Lao Che bardzo wzrosły. Byłem spokojny, że obiorą odpowiedni kierunek. Liczyłem na wiele, a i tak dałem się pozytywnie zaskoczyć. „Soundtrack” to najlepsza polska płyta tego roku (stan na koniec października). A Lao Che? Cóż, panowie udowadniają, że bycie „progresywnym” bynajmniej nie wiąże się tylko z naśladowaniem ani Pink Floyd, ani Porcupine Tree, ani Dream Theater.
Lao Che ma w sobie tę naturalną niepokorność, z której zasłynęły najwybitniejsze zespoły przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. W tej muzyce nie ma dostrzegalnych granic, nie ma wytycznych określających dynamikę, tempo, rytm, sposób budowania linii melodycznych, czy samego śpiewu, ani brzmienia. Sprawą otwartą są też proporcje użycia instrumentarium. Lao Che interesuje się dźwiękiem, słowem i stylowością muzyki w bardzo szerokim spektrum. Efektem jest muzyka międzystylowa, bogata, inteligentna, zaskakująca, surowa. Z takiego podejścia czterdzieści pięć lat temu rodził się progresywny styl muzyki rockowej.
„Soundtrack” to dziesięć piosenek, z których niemal każda czerpie z innego stylu wyjściowego. Wyborny jest singlowy „Zombi!”, który dzięki kombinacji elektroniki i punkowej zadziorności brzmi, jakby wczesne Kombi spotkało Maanam u szczytu formy. „Już jutro” to punkowo przybrudzone elektro-funky, a „Dym” to rejony bluesowe. Bardzo odważnymi eksperymentami są kompozycje „Jestem psem” i genialna „Govindam”. Ta pierwsze to ostro podlany elektroniczną psychodelią hip-hop, druga inteligentnie penetruje tereny muzyki transowo-klubowej. Obie bardzo różne, bardzo intrygujące, oryginalne i charakterystyczne dla progresywnej różnorodności Lao Che. Całość zamyka „Idzie wiatr” – hipnotyzująca, psychodeliczna ballada o bardzo mocnej, sugestywnej części środkowej. Cieszą tu ucho zarówno inteligentny tekst, jak i smaczki stricte dźwiękowe (np. floydowe klawisze).
Skoro już o tekstach wspomniałem… Hubert ‘Spięty’ Dobaczewski sprawnie balansuje między poezją śpiewaną, a prostszą, tradycyjną narracją rockową. Warstwa słowna jest wartością samą w sobie, a nie tylko uzupełnieniem muzyki. Spięty bawi się słowem, rytmem i wersyfikacją. Tematyka jest uniwersalna, bo mimo „nowoczesności” języka, sporo dostajemy smaczków ‘retro’, czy odniesień do Biblii i religii („Govindam”) i polskiej literatury („Zombi”).
Dla przykładu wycinek znakomitego i reprezentatywnego dla płyty tekstu utworu „Govindam”:
Panie dzieju / ja to już niejednych takich przeżyłam / niejedno widziałam, gdy się tak tu kręciłam / nosiłam w dechę takich cnych / nosiłam gnojów, jak but głupich / tych do cna / tych do cna złych / a wszyscy oni z mojej byli gliny / wszystkich ich moje wykarmiły dydy / Znam niejedną szaradę o niejednym narodzie / myślę, że Maria chciała, by Józef był przy porodzie.
I kilka urokliwych konstrukcji ze świetnego „Idzie wiatr”:
Bywają sosny / co się wiatrom nie skłonią / ale mój pień wiotki / wiatr zwykł kłaść go dłonią.
Liść na liściu nie zostanie po całym tym szajsie / wiatr pochowa mnie tak, że mnie nikt nigdy nie znajdzie / była jedna sosna wiecznie rozdarta na połowę / wiatr zwalił jej pień i wyrżnął love krowe / zawyje zawierucha świat obróci w perzynę / kto tam będzie pamiętał mnie i moją sośninę / bić będą gromy świat wprost trafi szlag / kto tam będzie pamiętał mnie / albo mój brak.
„Soundtrack” to trudna i zarazem piękna płyta, której się dobrze i lekko słucha, bo skupienie, jakiego wymaga, jest konsekwentnie wynagradzane. Sporo niezłej polskiej muzyki ukazuje się w ostatnich latach, ale nowa płyta Lao Che, to jeden z tych albumów, z których polska scena rockowa powinna być szczególnie dumna. Kto wie, czy to nie pierwsza z tych najważniejszych i najwybitniejszych płyt nowej dekady...? Czas pokaże, ale postawiłbym na tę tezę parę złotych.