STEVE HACKETT. BIOGRAFIA (1)
HARMONIJKA, GITARA I MUZYCZNE KARATE
Muzyka jest prawdopodobnie jedną z najwierniejszych towarzyszek człowieka. Ziemia nie zaczęła kręcić się w zgodzie z melodią po wydaniu „Kill’Em All” Metalliki, ani „Dark Side of the Moon” Floydów, ani nawet po Beatlesowskim „Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band”. Stało się to dużo wcześniej. Nieustającej wędrówce po orbicie naszej niebieskiej planety, ułożone w harmonicznym porządku dźwięki tworzące muzykę, towarzyszą od wielu wieków. Popkulturowy rozdział, czy też odłam tej najbardziej niewizualnej dziedziny sztuki, to zaledwie wierzchołek góry lodowej, niewielka ścieżka w bogatej i rozległej krainie lasów i polan. Nie piękniejsza i nie brzydsza niż wszystkie inne, ale charakteryzująca się masowością wcześniej prawdopodobnie niespotykaną. Głównie dzięki rozkwitowi mediów, jaki przypadł na drugą połowę XX wieku, muzyka dotarła do ludzi z większą siłą i częstotliwością, i stała się „popularna”. Stała się też wspólna. Zaczęła łączyć ludzi z różnych krajów, kontynentów, sama w sobie łącząc dźwiękowe wpływy z całego świata.
Ojciec wszystkich rockowych stylów – rock and roll – początkowo wcale nie zapowiadał wybitnie ciekawej artystycznej podróży. Łącząc w sobie elementy bluesa, jazzu i muzyki country proponował zwartą, zamkniętą formę prostej, krótkiej piosenki traktującej najczęściej o relacjach damsko – męskich. Ot, przyjemna, skoczna rozrywka dla pierwszego powojennego pokolenia młodzieży. I tak to wyglądało do połowy lat sześćdziesiątych, do początku kulturalnej rewolucji hippisów, która prawdopodobnie w największym stopniu dotknęła właśnie muzykę popularną. Jednym z symboli ówczesnej przemiany, ewolucji stylu, jest zespół The Beatles. Słynna czwórka z Liverpoolu czynnie uczestniczyła w poszerzaniu granic rockowej piosenki, zaczynając od prostych, przebojowych form, kończąc na dużo swobodniejszych i bogatszych konstrukcjach psychodelicznych. Jednak ich przełomowy album „Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band” (1967), stanowił jedynie przygrywkę do muzycznej rewolucji, jaka nastąpiła pod koniec lat sześćdziesiątych. Bardzo szybko stało się jasne, że muzyka rockowa stanowi wdzięczną, chłonną i niebywale plastyczną bazę do poszukiwań, niemalże gąbkę, którą można nasączyć nieskończoną ilością wpływów, zapożyczeń i odniesień uzyskując nieoczekiwanie twórcze efekty.
Nadszedł czas sprzyjający przemianom i poszukiwaniom, ale czas to nie wszystko. Potrzebni byli przede wszystkim pomysłowi, wrażliwi muzycy będący w stanie ten czas i tę okazję wykorzystać. Muzycy, dla których rock and roll jest jedynie początkiem drogi, którzy byliby w stanie muzykę popularną XX wieku wzbogacić o wpływy twórczości wieków ubiegłych. Ich horyzonty musiały być dalece szersze niż estradowych bohaterów lat pięćdziesiątych i wczesnych sześćdziesiątych, jak Elvis Presley, czy Chuck Berry. Na szczęście odpowiedni czas, doczekał odpowiednich bohaterów. Tę lukę, stworzoną przez artystyczne potrzeby końca rewolucyjnych lat sześćdziesiątych, zapełnili artyści bardzo różnorodni dzielący kilka cech wspólnych – szerokie horyzonty, chęć poszukiwań, nieprzeciętną wrażliwość i wyczucie smaku. W tym momencie historii razem z Panami Davidem Gilmourem, Robertem Frippem, Garym Brookerem, Stevem Howem, Tonym Banksem (że pozwolę sobie ograniczyć się tylko tych kilku nazwisk) na scenę wchodzi bohater niniejszego muzycznego przewodnika – Steve Hackett.
Ten sześćdziesięcioletni dziś gitarzysta, mimo że przez większą część działalności dość skutecznie unikał blasku reflektorów, zapisał bogatą kartę w historii muzyki XX wieku. Przebywając długą drogę od prostych konstrukcji bluesowych, wprawek na harmonijce ustnej, aż po bogate struktury muzyki klasycznej i gitarową wirtuozerię, ciągle samokształcąc się i doskonaląc własny warsztat, „podróżował” po wszechświecie dźwięków. Od samego początku nie uwzględniał muzycznych granic, widział i słyszał muzykę w dalece szerszej perspektywie niż większość początkujących gitarzystów, co dało mu możliwość wzbogacenia muzyki popularnej o niecodzienne odwołania i wpływy. W olbrzymim kotle szerokich zainteresowań, które uwzględniały m.in. jazz, rock, pop, psychodelię, blues, kabaret, World Music i klasykę, przygotował własny styl pełen kontrastów. Tu łagodne melodie żyją w zgodzie z hałasem, prostota ze złożonością, a agresywnym, elektrycznym gitarom towarzyszą kojące flety. Jednak wszystkie, nawet najbardziej zróżnicowane dźwięki są zjednoczone i ujednolicone emocjonalną nicią. Bo czymże byłaby muzyka, gdyby nie emocje w niej zawarte... Hackett zawsze o tym pamiętał.
***
Stephen Richard Hackett, pierwszy syn Petera i June, przyszedł na świat 12 lutego 1950 roku o godzinie 17:05 w londyńskim szpitalu University College. Zalążki talentu, którymi miał czarować publiczność, pojawiały się już wcześniej w jego rodzinie. Dziadkowie i pradziadkowie grywali na harmonijkach ustnych i trąbkach sygnalizacyjnych. Artystyczne geny miał w sobie także ojciec Steve’a, Peter, który chętnie sięgał po harmonijkę ustną, próbował swoich sił dobywając dźwięki także z gitary i klarnetu. Większe sukcesy odniósł jednak jako malarz, palmę pierwszeństwa na muzycznym poletku zostawiając synowi. Jak to często bywa w takich przypadkach, talenty pojawiające się w proporcjach ułamkowych u dziadków i ojców, ukazują się w pełnej krasie u synów.
Mały Steve od pierwszych swoich dni był oswajany z muzyką i od początku lubił z nią igrać. Już jako niemowlę plumkał, rzecz jasna jeszcze bez żadnego ładu i składu, na pianinie. W wieku dwóch lat dostał pierwszą harmonijkę ustną, którą bawił się tak chętnie i regularnie, że już dwa lata później potrafił na niej zagrać pierwsze melodie. W debiutanckim repertuarze czteroletniego artysty, znalazły się pieśni „Oh, Susanah”, „Scotland the Brave” i „God Save the Queen”. Już wówczas można było u niego dostrzec dużą łatwość w naśladowaniu i generowaniu wcześniej zasłyszanych dźwięków. Doskonale pamiętam ten moment, kiedy po raz pierwszy udało mi się wydobyć dźwięki z organków – wspominał Steve. Stałem przed lustrem stanowiąc w jednej osobie artystę i widownię, i udało mi się zagrać utwory, które umiał mój ojciec. I to wszystkie w jeden dzień.
Rodzina wspierała chłopca w jego pierwszych muzycznych zabawach, a on chętnie rozwijał pojawiające się talenty. Nikt nie zamierzał odwodzić go z artystycznej drogi, którą w przyszłości miał obrać. Peter Hackett swego czasu mocno zaangażował się w malowanie i handel własnymi obrazami, więc ewentualna, trudna kariera artystyczna jego syna, nie spędzała mu snu z powiek [1].
W 1955 roku w rodzinie Hackettów urodził się drugi syn, John. Dla Steve’a, który okazał się bratem kochającym, wyrozumiałym i opiekuńczym, była to dobra wiadomość. John początkowo zasilił „domową publiczność” harmonijkowych recitali, a później podążając śladami starszego brata, stał się kompanem muzycznych podróży. W przyszłości miał zostać znakomitym flecistą i regularnym współpracownikiem Steve’a.
W roku 1957 rodzina w poszukiwaniu lepszego życia wyprowadziła się do Vancouver. Nadzieje związane z przenosinami do innego kraju, były duże, ale kanadyjska wyprawa przerodziła się w zaledwie czteromiesięczną przygodę. Peter i June Hackett nie czuli się dobrze z dala od rodzinnych stron. Tylko siedmioletni wówczas Stephen tamtą eskapadę do dalekiego kraju wspomina miło. Kochałem Vancouver – zapewniał. Było tam kilka plaż. Wybrzeża i góry. To było niezwykłe. Dzieciaki miały wiatrówki i bawiliśmy się w Indian i Kowbojów. Jednak moja mama nienawidziła tego miejsca, więc wróciliśmy do Anglii.
Wątek kanadyjski w biografii Steve’a być może nie miałby żadnego znaczenia, gdyby nie fakt, że to właśnie z Vancouver Peter Hackett przywiózł pierwszą gitarę, jako prezent dla swoich synów. Instrument, który miał odegrać tak ważną rolę w życiu chłopców, musiał przeleżeć kilka lat na półce, gdyż był dla nich zbyt duży i nieporęczny. To była wielka gitara, w olbrzymim futerale – odgrzebuje wygląd instrumentu w pamięci John. Gitara, którą sprezentował nam ojciec była bardzo duża, a ja bardzo mały – przyznaje Steve. - Dopiero, gdy miałem 13 lat urosłem wystarczająco, żeby wydobyć z niej dźwięki.
Dłuższy czas głównym instrumentem pozostawała więc harmonijka, której obsługę Steve opanował na tyle dobrze, żeby zabawiać występami szkolnych kolegów. Mimo wrodzonej nieśmiałości młody artysta nie stronił od występów. Podczas pamiętnej podróży do Kanady grał dla załogi statku, co jego mama określała mianem „pierwszych, profesjonalnych koncertów”, gdyż wpadło mu wówczas trochę drobnych „do czapki”. Ciągle grałem na tej swojej harmonijce, czy ludzie sobie tego życzyli, czy nie – wspomina. - Dzieci gromadziły się wokół mnie tworząc publiczność i podświadomie zacząłem pojmować, że mogę oczarować innych muzyką.
Było to odkrycie na wagę złota, bo następne lata miały pokazać, że Steve nie będzie umiał odnaleźć się w szkolnym rygorze. To właśnie muzyka miała mu pomóc w przetrwaniu trudnych lat edukacji, wytyczyć drogę rozwoju. Długa nauka i tytuły naukowe nie były mu pisane. Lata szkolne to trudny czas, nie mogę powiedzieć, że to były najszczęśliwsze dni mojego życia – stwierdził po latach. – Najpierw chodziłem do St Gabriel’s School i nawet teraz, gdy o tym pomyślę przechodzą mnie dreszcze. W innym wywiadzie mówił jeszcze bardziej dosadnie: Nienawidziłem szkoły, a najbardziej tego, że nie podchodzono do mnie w sposób indywidualny. Nie należałem do miłośników nauki i siedzenia wśród książek. Poza tym byłem bardzo nieśmiały, miałem słaby wzrok, a noszenie okularów od wczesnego dzieciństwa również miało określony wpływ na moją psychikę.
Uczeń Hackett, mimo problemów, dobrze czuł się w językach, miał również talent i dużo serca do gimnastyki. To jednak nie wystarczyło, żeby złapał edukacyjnego bakcyla. Problem leżał gdzie indziej. Steve – wrażliwy indywidualista, introwertyk – po prostu źle czuł się w szkolnym oku cyklonu, wiecznym harmidrze, w którym nie ma miejsca na rozwój indywidualny. Z podobnym problemem zetknęli się jego przyszli muzyczni kompani Ian McDonald, John Wetton, Peter Gabriel, Tony Banks i Mike Rutherford. System edukacyjny w Anglii w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych nie był najlepszy – krytykował już na chłodno, wiele lat po opuszczeniu szkoły. - Miażdżył młodych ludzi zamiast dawać im szansę rozwoju, zachęcać do pogłębiania wiedzy. Ja zacząłem się efektywnie uczyć dopiero wtedy, gdy już skończyłem szkołę. Przedtem lęk przed bardzo gwałtownymi nauczycielami całkowicie mnie blokował. Byłem zbyt przestraszony, by w ogóle móc się czegokolwiek nauczyć.
Odskocznią od szkolnego piekła niebawem stała się gitara. Steve dorósł do zakupionego w Kanadzie instrumentu i szybko nauczył się podstaw jego obsługi. Równie szybko zdał sobie sprawę, że możliwości gitary są dużo większe niż harmonijki ustnej, a co za tym idzie, otwierają się drzwi do nowych muzycznych terytoriów. Świat dźwięków stawał się coraz bardziej fascynujący i pochłaniający, a pasja przepoczwarzyła się z dziecięcej fanaberii w poważne zajęcie o sporym potencjale.
Młody Hackett oczywiście nie tylko zgłębiał tajniki gry na gitarze, ale też w dużym natężeniu podsłuchiwał innych muzyków. Rozpiętością stylistyczną i gatunkową własnych zainteresowań już wtedy bił na głowę większość ówczesnych i przyszłych gitarzystów rockowych. Co prawda, jak większość rówieśników, uwielbiał brzmienie gitar The Shadows, zasłuchiwał się w Stonesach i Beatlesach, ukochał dokonania bluesmanów (m.in. Johna Mayalla i Paula Butterfielda) ale poza tym cenił kompozytorów muzyki poważnej. Zaczęło się od Pierwszego Koncertu Fortepianowego Piotra Czajkowskiego, później przyszło zainteresowanie innymi wielkimi, jak Bach, Chopin, czy Satie.
Poważny zwrot w życiu Steve’a nastąpił w 1966 roku. Pierwsze sercowe rozterki i pierwsze poważne, męskie decyzje. To był trudny czas w moim życiu – podsumowuje wydarzenia tamtego okresu. - Pokłóciłem się ze swoją dziewczyną, chociaż bardzo ją kochałem. Barbara mieszkała po sąsiedzku na osiedlu Churchill Gardens w Pimlico. To była typowa szczenięca miłość. Dziewczyna niedługo po rozstaniu ze Stevem wpadła w nałóg narkotykowy, który spowodował u niej schizofrenie. Zawsze miałem uczucie, że mogłem zrobić coś więcej, żeby temu zapobiec. Tak naprawdę nikt nie zauważył pierwszych sygnałów ostrzegawczych. Również szkoła przytłaczała i męczyła coraz bardziej, złośliwie kolidując z muzyką i życiem towarzyskim. Był to znak, że kilka spraw należy przerwać, zakończyć i rozpocząć budowę nowego, dorosłego życia. Hackett mając szesnaście lat zakończył edukację, porzucił szkołę, dając zielone światło marzeniom o muzycznej karierze. Jednak warto zaznaczyć, że owe marzenia poparł ciężką, wytrwałą pracą nad własnymi umiejętnościami. Pojawiła się w nim silna determinacja i chęć udowodnienia, że stać go na wiele, że sława i muzyczne spełnienie są w zasięgu możliwości.
Młody gitarzysta marzył o prawdziwym świecie i zespole rockowym. Na zespół musiał trochę poczekać, a prawdziwy świat, który przywitał go za murami szkoły, nazywał się „praca”. Rozpoczął się pięcioletni okres przejściowy. Między „dziecięcą” szkołą, a „dorosłą” karierą, Steve zaliczył pięć lat normalnej, często biurowej pracy, którą zarabiał na utrzymanie. Parał się różnymi rzeczami i rzadko w której firmie wytrzymywał dłużej niż kilka miesięcy. Przyszły wirtuoz gitary pełnił funkcję młodszego urzędnika w lokalnym urzędzie, gońca u adwokata, pracował też w firmie wydawniczej, wesołym miasteczku, a w między czasie sprzedawał kwiaty. Wszystkie te zajęcia miały jednak zawsze charakter przejściowy.
Nikt i nic nie mogło zatrzymać Hacketta w jego drodze na scenę. Mimo zajmującej prozy życia, nigdy nie było nawet mowy o rezygnacji z muzycznych marzeń. Ciągłe próby, gitarowe treningi, podglądanie innych i uparte poszukiwania zespołu, musiały przynieść efekt. Steve co tydzień starał się umieszczać ogłoszenie w popularnym tygodniku „Melody Maker”. Nie ograniczał się jednak tylko do poszukiwań, sam również próbował powoływać do życia amatorskie zespoły. W skład pierwszych odnotowanych w biografiach Steve’a kapelek – Sarabande i Steel Pier – wchodził m.in. John Ager, który później sprawował opiekę menadżerską nad karierą Hacketta. Przez tamte grupy przewinęło się kilku różnych muzyków, z którymi w większości straciłem kontakt. Nasze działania ograniczały się do prób w starej, szkolnej salce. Steve, który starał się w tamtym czasie grać na gitarze i harmonijce ustnej za jednym zamachem, spłodził wówczas swoje pierwsze kompozycje [2].
Pierwsze doświadczenia koncertowo – nagraniowe przyszły wraz z krótką współpracą z grupą Canterbury Glass. W 1968 roku Hackett planował na stałe wejść w skład tego zespołu, ale ostatecznie muzyk, którego miał zastąpić nie zdecydował się na odejście. Czasem jeździłem z nimi na koncerty grając na harmonijce ustnej – wspomina niedoszły członek grupy. – Byli kapelą popową, a ja chciałem ich skierować w stronę heavyrocka. Canterbury Glass przygotowali płytę „Sacred Scenes and Characters”, która ostatecznie ujrzała światło dzienne dopiero w 2007 roku. Gitara Hacketta pojawia się w piosence „Prologue” i to nagranie jest w tej chwili najstarszym dokumentem jego działalności.
Druga połowa lat sześćdziesiątych stanowiła dla Steve’a także okres nasiąkania muzycznymi wpływami. Wówczas najbardziej pociągał go blues i to właśnie na bluesowych koncertach najczęściej można było go spotkać. Fascynowała go supergrupa Cream, lubił też Stonesów, a olbrzymie wrażenie zrobiły na nim koncerty weteranów gatunku. W 1966 roku widziałem Johna Mayalla i Paul Butterfield Blues Band. To był knock out! – wspomina tamte występy. - Paul Butterfield ciągle jest dla mnie najwspanialszym bluesowym harmonijkarzem.
Tamte wrażenia przebił dopiero w 1969 roku debiutujący wówczas zespół King Crimson. Steve udał się na ich występ do londyńskiego klubu Marquee, za namową znajomego, wraz z bratem. Był to rodzaj wieczoru dwóch gwiazd z Oktetem Johna Surmana, pełnego niezwykle kompetentnych muzyków – opowiadał Steve. – Uderzyło mnie to, że Oktet był czysto jazzowy, instrumenty akustyczne, granie do mikrofonów. Potem weszli King Crimson i to co było inne, to moc. Zaprezentowali bardzo głośną i bardzo precyzyjną muzykę. Wcale nie swingowali. Byli jak muzyczne karate i to mnie zafascynowało. Doskonale tamten wieczór zapamiętał również John: Miałem piętnaście lat, gdy Steve zabrał mnie do Marquee na koncert King Crimson. Po prostu wbiło nas w ścianę, gdy wyszli z „21st Century Schizoid Man”. Szczęka mi opadła.
Na Stevie rzecz jasna największe wrażenie wywarł Robert Fripp, o którym tak później mówił: Był dla mnie kimś więcej niż profesorem dającym wykład. Był oświecający i fascynujący. Swobodnie, lekką ręką nakreślał wielość stylów muzycznych. W jego gitarze zawarta jest cała orkiestra dźwięków. Obaj bracia zwrócili też uwagę na jednolitą ścianę dźwięku stawianą przez Karmazynowego Króla. Idealne współbrzmienie gitary i fletu lub saksofonu nie pozostało bez wpływu na ciągle uczących się muzyki młodych Hackettów. Na początku trudno było mi odróżnić gitarę od saksofonu – przyznawał Steve. - Nie było łatwo powiedzieć, co było czym, ale grali bardzo dokładnie i z dziką energią. Dla Johna, który przecież uczył się gry na flecie, stanowiło to cenną lekcję: W składzie znajdował się oczywiście Ian MacDonald, grający na flecie i saksofonie. Gdy tylko zaczęli „I Talk to the Wind”, od razu wiedziałem, że to jest to. Z jego srebrnego fletu płynęły najpiękniejsze dźwięki, jakie w życiu słyszałem. Pomyślałem, że muszę tak spróbować i był to dla mnie punkt zwrotny.
Już wówczas stało się jasne, że Steve nie zostanie typowym rock&rollowym gitarzystą, grającym w bluesowym stylu, choć początkowo wszystko na to wskazywało. Jednak połączenie bluesowych podstaw z uwielbieniem dla muzyki klasycznej, umożliwiło narodzenie się nowego stylu, nad którym Hackett wytrwale pracował, ciągle go wzbogacając i rozwijając. Idealnie trafił w czas muzyki progresywnej, który właśnie pod koniec lat sześćdziesiątych następował. Sympatia do bluesa pozostała, ale muzyczna przyszłość Steve’a wiązała się z bardziej wyrafinowanymi formami rocka, czerpiącymi częściej właśnie z europejskiej tradycji muzyki poważnej, niż z amerykańskiego bluesa. Hackett nigdy nie odebrał typowego muzycznego wykształcenia, ale jako nieprzeciętnie utalentowany samouk, sam bez trudu trafiał do kompozytorów i wykonawców, którzy go inspirowali. Właściwie jestem tylko fanem muzyki poważnej, podążającym za klasykami. Lubię ich obserwować, lubię ich słuchać i lubię się od nich uczyć. Niezwykle istotny był kontakt z nagraniami Andresa Segovii [3], które zaszczepiły w Hackett’cie zarówno miłość do gitary akustycznej, jak i twórczości Jana Sebastiana Bacha.
W 1969 roku na drodze Steve’a pojawił się pierwszy profesjonalny zespolik. Trzon grupy o nazwie Quiet World stanowili trzej bracia John, Lee i Neil Heather [4], z pochodzenia Południowi Afrykanie. Brakowało tam muzycznej chemii, a powody połączenia sił, były zgoła prozaiczne. Ich atrakcyjność z mojego punktu widzenia polegała nie tyle na tym, że byli sympatyczni, ale na tym, że mieli podpisany kontrakt nagraniowy – przyznaje gitarzysta. - Wówczas byłem gotowy do przyłączenia się do każdego, kto na tej drabinie znajdował się wyżej ode mnie. Dołączyłbym nawet do Sex Pistols...
Tymczasem Quiet World od Sex Pistols dzieliły lata świetlne, zarówno muzyczne jak i światopoglądowe. Dla grupy bardzo ważny był pierwiastek duchowy. Ojciec Johna, Lee i Niela był medium. Ich ojciec został w Republice Południowej Afryki i czasami przysyłał do Anglii taśmy z nagraniami seansów, podczas których przemawiały przez niego różne istoty. Jedną z tych istot był Kotume, nazywający siebie „duchem muzyki”. Opisał sposób, w jaki muzyka może być pisana i zrobił to bardzo obrazowo. Powiedział, co się wydarzy; że pojawi się rodzaj hybrydy i muzyka nowoczesna będzie zawierać dźwięki ulicy. Ciągle inspirują mnie tamte słowa. To był bardzo mocny chrześcijański przekaz. Można powiedzieć, że to było coś, co dziś nazwano by rockiem chrześcijańskim.
Hackett dołączył do Quiet World w 1969 roku w nadziei, że coś interesującego się z tego wykluje. Nie uczestniczył w pisaniu materiału ani w produkcji płyty. Wszystkie piosenki napisali bracia Heather, udział Steve’a polegał tylko na rejestracji partii gitar. W sesji nagraniowej udzielał się także John, który dograł akustyczne gitary.
Efekt ich pracy w postaci albumu „The Road” trafił na rynek w 1970 roku. To typowy przykład jak nie należy nagrywać płyty – mówił niezbyt zadowolony z efektów Hackett. – Pomiędzy członkami grupy dochodziło do wielu konfliktów o władzę, ponadto tylko niektórzy zostali dopuszczeni do miksowania materiału. Tam był fragment mojej pracy, z której byłem bardzo dumny, ale kiedy usłyszałem, co się z tym stało po miksach, poprosiłem żeby to przerobić. Zagroziłem, że jeśli to nie zostanie zremiksowane to odejdę. Nie zostało, więc odszedłem.
„The Road” to uduchowiony i nieco naiwny koncept album, którego hasłem przewodnim jest „podróż miłości od jej postaci embrionalnej”. Dziś mówi się o niej, że jest to typowy produkt swoich czasów, zawierający w sobie szczątki ideologii hippisów i odrobinę chrześcijańskiego przekazu. Płyta ukazała się nakładem Dawn Records, progresywnego oddziału firmy Pye Records, ale nie osiągnęła żadnych sukcesów. Ta płyta miała w sobie sporo chwytliwych muzycznych drobiażdżków – wspomina John Schroeder, menadżer wydawnictwa. – Ale nie sądzę, żeby była w ogóle promowana. Pye Records była nastawiona na muzykę pop, a Dawn miała niewielki budżet i była raczej firmą undergroundową. Album przepadł na rynku, zespół Quiet World przestał istnieć. Steve znów znalazł się na lodzie, ale nie rozdzierał szat. Wrócił do swojego rytualnego ogłaszania się w „Melody Maker”, pełen nadziei, że zainteresuje swoimi usługami, jak sam to określił, chociaż jakichś idealistów.
Trudno powiedzieć, czy Steve przy pierwszej lepszej okazji dołączyłby wówczas do typowego zespołu rock&rollowego. Z jednej strony mówił o dużej determinacji i chęci działania w profesjonalny sposób niemalże za wszelką cenę, z drugiej dostrzegał swoistą muzyczną stagnację, która dotykała rockową scenę. Nie tylko chciał z tą stagnacją walczyć, ale miał też wizję i pomysły jak to robić. Oczywistym jest więc, że swoich celów nie osiągnąłby w pierwszej lepszej kapeli. Formułując coraz dziwniejsze, bardziej wyszukane i ambitnie brzmiące ogłoszenia, świadomie, lub podświadomie szukał ludzi sobie podobnych, o przynajmniej zbliżonej wrażliwości i artystycznej odwadze. Dopiął swego. Jego nieszablonowe ogłoszenie we właściwym czasie zwróciło uwagę właściwej osoby, z właściwego zespołu. Z perspektywy lat można odnieść wrażenie, że nie mógł lepiej trafić.
[1]. W odróżnieniu np. od ojca Phila Collinsa, Grevilla, który bardzo starał się przekonać własnego syna do skupienia się na normalnej pracy i nigdy nie pogodził się z jego artystyczną karierą. Peterowi Hackettowi było o tyle łatwiej, że sam był artystą. Handlował swoimi obrazami na Bayswater Road w Hyde Parku i podobno generował tym większe zyski niż pracując w dziale sprzedaży firmy Shell. Steve wraca wspomnieniami do tamtych wydarzeń w piosence „Serpentine Song”, którą zadedykował Ojcu.
[2]. Pierwsza z nich, „Bats in the Belfry” przypominała podobno muzykę z horrorów, a melodię drugiej Hackett wykorzystał po wielu latach w utworze „Wolfwork”.
[3]. Andrés Torres Segovia, markiz de Salobreña (1893-1987) wybitny hiszpański gitarzysta klasyczny o dużej wrażliwości i sporych umiejętnościach technicznych. To m.in. dzięki niemu światek muzyczny uznał gitarę klasyczną za instrument godny wykonywania muzyki poważnej.
[4]. Ciekawe nieporozumienie pojawia się w książce „Chapter and Verse”, na której łamach Hackett twierdzi, że zespół nazywał się The Heath Brothers. Taka grupa faktycznie istniała, i też tworzyli ją trzej bracia (Jimmi, Percy i Albert Heath), z tym że dopiero w połowie lat siedemdziesiątych.