Gdyby przez przypadek trafiła w Państwa ręce ta płyta, to znak, że tak miało być. I nie chodzi tu o jakieś przeznaczenie czy fatum, ale o to, że musieliście szukać dźwięków tak mocno zakorzenionych w muzyce progresywnej lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, że można by powiedzieć o muzycznym odkryciu archeologicznym, o znalezieniu zagubionej płyty nieznanego autora, która została nagrana w tamtych latach. I jeśli jesteście tzw. „przypadkowym przechodniem”, który ot, znalazł się w odpowiednim czasie i odpowiednim miejscu, by posłuchać tego, co bohater dzisiejszego opisu ma do muzycznego opowiedzenia, to jest możliwe, że zostaniecie z tą płytą na dłużej. Ba… może nawet poczujecie wewnętrzny przymus do sięgnięcia po poprzednie wydawnictwo z 2021 roku. Ta poprzednia płyta, a pierwsza w dorobku zespołu Ensio & Kusiset Tassut, nosi tytuł „Uuden ajan odottaja” („Czekam na nowy czas”).
Ensio & Kusiset Tassut pochodzi z Finlandii i (a jestem o tym przekonany) powinien stać się „dobrem narodowym” Finów zaraz obok Nightwish, z którym to zespołem nie ma absolutnie nic wspólnego. Ich tegoroczne wydawnictwo pt. „Valo Rakoilee Ikkunassa” („Lekkie pęknięcia w oknie”) to prawie czterdzieści minut powrotu do rocka progresywnego lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, do tzw. retro-proga w jego najczystszej, choć brzmiącej jak przystało na XXI wiek, postaci. W skład zespołu wchodzą trzej panowie: Timi Kuosmanen (wokal, gitara i bas), Eeli Rasanen (perkusja) i Olli Talsi (organy, moog, klawisze). Cała płyta trwa około czterdzieści minut i w jej program wchodzi dziesięć utworów, z których każdy nie trwa dłużej niż cztery minuty, ale zapewniam, że są to za każdym razem minuty, które chciałoby się przedłużyć w przysłowiową nieskończoność. Dodam jeszcze, że wszystkie piosenki zaśpiewane są po fińsku, co nadaje im jeszcze dla kogoś, kto tego języka nie zna pewnej aury tajemniczości.
Mimo, że pierwszy utwór z płyty, „Eira”, rozpoczyna się od nabijania tempa przez perkusistę, to „bohaterem” tego, jak i następnych utworów, są organy. Grają przysłowiową pierwszoplanową rolę i nie są jedynie instrumentem mającym za zadanie budowanie muzycznego podkładu, ale także odgrywają rolę solową, zastępując występującą w tej roli zwykle gitarę.
„Tulta muistuttava kaari” i „Torpparin aurinko” – to kolejne dwa utwory, których aranżacja każe zastanowić się nad kwestią: „czy już tego ktoś tak nie zagrał?”. Jak dla mnie to momentami daje się wysłyszeć sposób grania Raya Manzarka z The Doors zwłaszcza w początkowej części pierwszego z wymienionych utworów, a w przypadku tego drugiego nie sposób nie przypomnieć sobie Keitha Emersona z Emerson Lake & Palmer. Warto też zwrócić uwagę na chóralny śpiew w obu tych piosenkach. Na tle zdecydowanie brzmiących organów nabiera on nieco patetycznego charakteru.
Kolejna kompozycja z płyty, „Nuo linnut”, to lata siedemdziesiąte w całej swej krasie. Kroczące organy i lekki wokal przypominający beztroskie piosenki tamtych lat. Natomiast zmiany tempa i zdecydowana gra gitary nadają utworowi wyjątkowego charakteru nieco w stylu wczesnych The Stranglers.
Choć bez zmian rytmu, jak to miało miejsce w poprzednim utworze, kompozycja „Taalla siedetaan kuolemaa” także utrzymana jest w duchu lat siedemdziesiątych. To piosenkowa kompozycja, w której obok wspaniałych organów aranżacyjną nowinką jest użycie syntezatorów unowocześniających nieco całość.
Pierwszym singlem z płyty był utwór „Liisanpuisto” brzmiący może nieco bigbitowo, ale opowiadający o mediach społecznościowych, które narzucają konieczność bycia wszędzie i pokazywania wszystkiego. A solo w ostatniej części jest godne uwagi.
„Kaaoksen epilogi” oraz następny utwór „Minuuttiviisari” to ładnie brzmiąca mieszanka tym razem ostrzejszych i bardziej improwizujących klawiszy z łagodnym głosem wokalisty. Nie są to jedynie ładne piosenki, ale przez uwspółcześnione brzmienie organów odchodzą nieco od maniery lat siedemdziesiątych zbliżając się ku czasom bardziej współczesnym.
Przedostatnia kompozycja na płycie to „Hurja nainen”. To ballada o spokojnym metrum przerywanym jedynie przez refren mówiący o miłości wyznawanej na powierzchni Marsa. Proszę się przysłuchać solowym popisom organów.
Drugim singlem był ostatni utwór w kolejności – „Seuraa et mua saa”. To najładniejsza kompozycja albumu. Taka akurat na jego koniec. Zawierająca wszystko, co lubi każdy fan rocka progresywnego. Łagodność melodii, ładne sola organów i lekki wtór perkusji. I to taki… najnowocześniejszy utwór na płycie, taki właściwie neoprogresywny.
Jak to podsumować? W natłoku wszelkiej muzyki nazywanej progresywną, neoprogresywną, prog related dominują bardzo współcześnie brzmiące aranżacje. Zwykle mocno gitarowe. A tutaj dostajemy do ręki „nowoczesny zabytek” będący zarówno czymś starym, jak i nowym. Będący przypomnieniem i jednocześnie przetworzeniem znanych dźwięków w nowe. Może album nie zachwyca jakimś polotem, ale zdumiewa prostotą i ciągle przypomina, że nie wszystko co uważamy czasami za „stare” jest takim rzeczywiście. Po prostu proszę znaleźć chwilę, by dać się wciągnąć w napisane „na nowo” stare dźwięki.